O wypatrywaniu brzasku i pieluszkach jak całun opowiada o. Wiesław Dawidowski OSA.
Joanna Jureczko-Wilk: Adwent to czas radosnego oczekiwania, a z drugiej strony pokuty i wezwania do nawrócenia. Trudne do pogodzenia…
O. Wiesław Dawidowski: Nazwałbym go raczej czasem duchowego, twórczego niepokoju. Ci, którzy czują się blisko Pana Boga, może mogą trochę odświeżyć aureole. Ci, którzy są daleko, mogą dopuścić myśl, że Bóg jest bliżej nich. Bóg zaskakuje. Jak przestrzegał św. Augustyn: ten, kto mówi, że zna Boga, to nic nie zna. Wszyscy więc potrzebujemy nawrócenia, żeby święta Bożego Narodzenia przeżyć w towarzystwie Dzieciątka z Betlejem, które nie jest ckliwym bobasem, ale które rzuca nam wyzwanie, pokazując, że świat nie jest doskonały, wesoły, idealnie piękny, że nie jest naszym ostatecznym miejscem. A jednak Ono do tego świata przychodzi ze swoimi niewyobrażalnymi łaskami.
Jeszcze całkiem niedawno przykazania kościelne zakazywały hucznych zabaw w Adwencie.
Myślę, że i bez kościelnego zakazu powinny się w nas włączać wewnętrzne hamulce. Ubolewam, że ten ascetyczny wymiar Adwentu trochę nam odpływa. Przypomina przecież o nim bogata symbolika tych czterech tygodni: fioletowy kolor szat liturgicznych, wieniec z zapalanymi stopniowo świecami, Roraty odprawiane o brzasku, zapalone lampiony, z którymi wchodzimy w ciemności… Ten kontrast ma nam uzmysłowić nasze położenie – to, że wciąż tkwimy w grzechu, w ciemności, do której przychodzi Światłość, Słowo wcielone. A dopóki są w nas ciemności, nie możemy stać się światłem dla innych.
Obchodząc pamiątkę narodzenia Jezusa, myślimy o Jego powtórnym przyjściu na końcu czasów.
Poruszamy się nawet w trzech wymiarach. Pierwszy to historyczny, czyli wspomnienia wyznaczonego liturgią, rzeczywistej pamiątki. Jest to jednak pamiątka, która ciągle się urzeczywistnia. Jezus przychodzi do naszego tu i teraz, uświęca każdy okres roku liturgicznego, rodzi się w żłobie życia każdego z nas. Mamy wreszcie wymiar eschatologiczny, mówiący o tym, że kiedyś nastąpi kres. Ale ten kres to nie jest żaden koniec świata. To koniec panowania ciemności, grzechu, śmierci i nastanie czasu królowania Boga Ojca i Chrystusa.
Pod koniec Roku Miłosierdzia publicznie w polskich kościołach ogłosiliśmy Jezusa naszym królem. Dosyć śmiało i wysoko postawiliśmy sobie poprzeczkę, wyznając i oczekując Jego przyjścia w chwale, czyli tego, co kiedyś ma nastać. To pragnienie „przyjścia Jego w chwale” powtarzamy podczas każdej Mszy św. I patrząc na to, co dzieje się w świecie, na sprawy, które mnie bolą, denerwują i których mam już dość, myślę sobie: Panie, może to jest ten najwyższy czas, żebyś przyszedł! Jezus objawi się wtedy jako sędzia i, jak opisuje Apokalipsa, nie będzie tak przyjemnie jak przy Bożym narodzeniu. Apokaliptyczne fragmenty Ewangelii św. Łukasza i Mateusza mówią, że dwóch będzie na polu: jeden zostanie wzięty, drugi zostawiony, dwie będą mleć przy żarnach: jedna zostanie zabrana, druga pozostawiona… Może to jest wizja momentu historii, w którym ci, którzy już na to zasługują, zostaną wręcz porwani do nieba, a inni jeszcze pozostaną na ziemi, żeby się nawrócić? Bóg wszystkich chce doprowadzić do zbawienia.
My oczywiście trochę na ślepo „macamy” przyszłą rzeczywistość. Ale jeśli o Bogu myślimy poważnie, jeżeli naszą wiarę traktujemy na serio, musimy myśleć o eschatologii, o naszym tu i teraz, o perspektywie życia wiecznego. I również poważnie traktować Adwent – jako czas eschatologiczny, który przypomina nam, że już na ziemi wkraczamy w wymiar Boży, w którym nie ma przeszłości ani przyszłości, ale jest jedno wieczne teraz. Cała Ewangelia, wiele wypowiedzi Jezusa, mówi o tym, że „nie każdy, kto mówi Panie, Panie, wejdzie do królestwa Bożego”. Przyjęty zostanie ten, kto czyni wolę Ojca i ma czyste serce.
„Czuwajcie!” – to nawoływanie słyszymy często podczas adwentowych czytań liturgicznych w kościele. Jak dzisiaj mamy czuwać?
Pamiętam katechezę Jana Pawła II na Jasnej Górze w 1983 roku, w której mówił o czuwaniu jako odpowiedzi na Bożą miłość i stawaniu się człowiekiem sumienia, który sumienia nie zagłusza i nie zniekształca. Myślę, że dobrze rozumieją to osoby, które kiedyś czuwały przy osobie umierającej. Czuwać w takiej sytuacji to przede wszystkim dać miłość, poczucie bezpieczeństwa, trzymać za rękę i mieć nadzieję, że kiedy się tę rękę puści, Ktoś po drugiej stronie ją złapie i przeprowadzi przez dolinę śmierci. Czuwać to przygotować samego siebie na ten skok w wieczność, na to, co jest nieuniknione, ale co nie jest kresem, tylko początkiem życia o wiele wspanialszego. My często myślimy o tym życiu jako o właściwym. To błąd! Nasz pobyt na ziemi jest próbą, przygotowaniem do tego, co po nim nastąpi. Czuwać to po prostu chcieć umrzeć!
Chce Ojciec umrzeć?!
Chyba już wchodzę w wiek, kiedy tęskni się za Panem. Po ludzku oczywiście boję się cierpienia, bezsilności i wolałbym umrzeć nagle, ale co ja mam do gadania? Święty Augustyn mówi, że tylko człowiek sprawiedliwy nie boi się śmierci, a któż z nas może tak o sobie szczerze powiedzieć? Paweł Apostoł też z jednej strony chciał już odejść, a z drugiej jeszcze trochę pozostać na ziemi. To jest nasz ludzki dylemat. Pan Bóg wie, kiedy jest nasz czas. Gdy ten czas przyjdzie, to trzeba być gotowym.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).