Tęsknię za Panem

Joanna Jureczko-Wilk

publikacja 21.12.2016 06:00

O wypatrywaniu brzasku i pieluszkach jak całun opowiada o. Wiesław Dawidowski OSA.

Tęsknię za Panem jakub szymczuk /foto gość O. Wiesław Dawidowski OSA Prowincjał augustianów w Polsce, doktor teologii fundamentalnej, publicysta. W latach 2009–2013 był chrześcijańskim współprzewodniczącym Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Jest wiceprzewodniczącym Konferencji Wyższych Przełożonych Zakonów Męskich w Polsce. Kieruje Ośrodkiem Duszpasterstwa Archidiecezji Warszawskiej dla Obcokrajowców

Joanna Jureczko-Wilk: Adwent to czas radosnego oczekiwania, a z drugiej strony pokuty i wezwania do nawrócenia. Trudne do pogodzenia…

O. Wiesław Dawidowski: Nazwałbym go raczej czasem duchowego, twórczego niepokoju. Ci, którzy czują się blisko Pana Boga, może mogą trochę odświeżyć aureole. Ci, którzy są daleko, mogą dopuścić myśl, że Bóg jest bliżej nich. Bóg zaskakuje. Jak przestrzegał św. Augustyn: ten, kto mówi, że zna Boga, to nic nie zna. Wszyscy więc potrzebujemy nawrócenia, żeby święta Bożego Narodzenia przeżyć w towarzystwie Dzieciątka z Betlejem, które nie jest ckliwym bobasem, ale które rzuca nam wyzwanie, pokazując, że świat nie jest doskonały, wesoły, idealnie piękny, że nie jest naszym ostatecznym miejscem. A jednak Ono do tego świata przychodzi ze swoimi niewyobrażalnymi łaskami.

Jeszcze całkiem niedawno przykazania kościelne zakazywały hucznych zabaw w Adwencie.

Myślę, że i bez kościelnego zakazu powinny się w nas włączać wewnętrzne hamulce. Ubolewam, że ten ascetyczny wymiar Adwentu trochę nam odpływa. Przypomina przecież o nim bogata symbolika tych czterech tygodni: fioletowy kolor szat liturgicznych, wieniec z zapalanymi stopniowo świecami, Roraty odprawiane o brzasku, zapalone lampiony, z którymi wchodzimy w ciemności… Ten kontrast ma nam uzmysłowić nasze położenie – to, że wciąż tkwimy w grzechu, w ciemności, do której przychodzi Światłość, Słowo wcielone. A dopóki są w nas ciemności, nie możemy stać się światłem dla innych.

Obchodząc pamiątkę narodzenia Jezusa, myślimy o Jego powtórnym przyjściu na końcu czasów.

Poruszamy się nawet w trzech wymiarach. Pierwszy to historyczny, czyli wspomnienia wyznaczonego liturgią, rzeczywistej pamiątki. Jest to jednak pamiątka, która ciągle się urzeczywistnia. Jezus przychodzi do naszego tu i teraz, uświęca każdy okres roku liturgicznego, rodzi się w żłobie życia każdego z nas. Mamy wreszcie wymiar eschatologiczny, mówiący o tym, że kiedyś nastąpi kres. Ale ten kres to nie jest żaden koniec świata. To koniec panowania ciemności, grzechu, śmierci i nastanie czasu królowania Boga Ojca i Chrystusa.

Pod koniec Roku Miłosierdzia publicznie w polskich kościołach ogłosiliśmy Jezusa naszym królem. Dosyć śmiało i wysoko postawiliśmy sobie poprzeczkę, wyznając i oczekując Jego przyjścia w chwale, czyli tego, co kiedyś ma nastać. To pragnienie „przyjścia Jego w chwale” powtarzamy podczas każdej Mszy św. I patrząc na to, co dzieje się w świecie, na sprawy, które mnie bolą, denerwują i których mam już dość, myślę sobie: Panie, może to jest ten najwyższy czas, żebyś przyszedł! Jezus objawi się wtedy jako sędzia i, jak opisuje Apokalipsa, nie będzie tak przyjemnie jak przy Bożym narodzeniu. Apokaliptyczne fragmenty Ewangelii św. Łukasza i Mateusza mówią, że dwóch będzie na polu: jeden zostanie wzięty, drugi zostawiony, dwie będą mleć przy żarnach: jedna zostanie zabrana, druga pozostawiona… Może to jest wizja momentu historii, w którym ci, którzy już na to zasługują, zostaną wręcz porwani do nieba, a inni jeszcze pozostaną na ziemi, żeby się nawrócić? Bóg wszystkich chce doprowadzić do zbawienia.

My oczywiście trochę na ślepo „macamy” przyszłą rzeczywistość. Ale jeśli o Bogu myślimy poważnie, jeżeli naszą wiarę traktujemy na serio, musimy myśleć o eschatologii, o naszym tu i teraz, o perspektywie życia wiecznego. I również poważnie traktować Adwent – jako czas eschatologiczny, który przypomina nam, że już na ziemi wkraczamy w wymiar Boży, w którym nie ma przeszłości ani przyszłości, ale jest jedno wieczne teraz. Cała Ewangelia, wiele wypowiedzi Jezusa, mówi o tym, że „nie każdy, kto mówi Panie, Panie, wejdzie do królestwa Bożego”. Przyjęty zostanie ten, kto czyni wolę Ojca i ma czyste serce.

„Czuwajcie!” – to nawoływanie słyszymy często podczas adwentowych czytań liturgicznych w kościele. Jak dzisiaj mamy czuwać?

Pamiętam katechezę Jana Pawła II na Jasnej Górze w 1983 roku, w której mówił o czuwaniu jako odpowiedzi na Bożą miłość i stawaniu się człowiekiem sumienia, który sumienia nie zagłusza i nie zniekształca. Myślę, że dobrze rozumieją to osoby, które kiedyś czuwały przy osobie umierającej. Czuwać w takiej sytuacji to przede wszystkim dać miłość, poczucie bezpieczeństwa, trzymać za rękę i mieć nadzieję, że kiedy się tę rękę puści, Ktoś po drugiej stronie ją złapie i przeprowadzi przez dolinę śmierci. Czuwać to przygotować samego siebie na ten skok w wieczność, na to, co jest nieuniknione, ale co nie jest kresem, tylko początkiem życia o wiele wspanialszego. My często myślimy o tym życiu jako o właściwym. To błąd! Nasz pobyt na ziemi jest próbą, przygotowaniem do tego, co po nim nastąpi. Czuwać to po prostu chcieć umrzeć!

Chce Ojciec umrzeć?!

Chyba już wchodzę w wiek, kiedy tęskni się za Panem. Po ludzku oczywiście boję się cierpienia, bezsilności i wolałbym umrzeć nagle, ale co ja mam do gadania? Święty Augustyn mówi, że tylko człowiek sprawiedliwy nie boi się śmierci, a któż z nas może tak o sobie szczerze powiedzieć? Paweł Apostoł też z jednej strony chciał już odejść, a z drugiej jeszcze trochę pozostać na ziemi. To jest nasz ludzki dylemat. Pan Bóg wie, kiedy jest nasz czas. Gdy ten czas przyjdzie, to trzeba być gotowym.

Jak pięć roztropnych panien z biblijnej przypowieści, które czekały na powrót pana młodego. Co to znaczy mieć zapaloną lampę i zapas oliwy?

Czasami spłycamy znaczenie tego fragmentu Ewangelii św. Mateusza i w symbolu oliwy widzimy tylko dobre uczynki. A to za mało! Bo dobrze czynić ludziom można z bardzo różnych powodów i motywacji. Oliwą jest nasza bezinteresowna miłość do Boga, fascynacja Nim, która skłania do tego, by równie bezinteresowną miłością obdarzać bliźniego, stworzonego na obraz i podobieństwo Stwórcy. Cała Ewangelia streszcza się w miłości, która jest kresem i zarazem początkiem wszystkiego. Tu jest miejsce za szaleństwo i zapomnienie się w Bogu. Święty Augustyn mówił: „Pokaż mi zakochanych, a oni zrozumieją o czym mówię”. U schyłku życia będziemy rozliczani z miłości, z tego, na ile poszliśmy za miłością Boga, daliśmy się jej porwać, oraz z tego, jak tę miłość przekazywaliśmy innym.

Tutaj kolędy, choinka, zapach piernika… a my rozmawiamy o śmierci. Mało świątecznie…

Ikonografia wschodnia bardzo często przedstawia Dzieciątko Jezus owinięte nie w pieluszki, tylko w całun, i złożone w grobie. Taki jest głęboki sens Bożego Narodzenia. Jezus narodził się po to, żeby oddać swoje życie na krzyżu. Można powiedzieć symbolicznie, że wraz z narodzinami wszedł w swój grób. Dlatego również w naszym narodzeniu jest myśl o naszym końcu.

Jak więc mamy dobrze przeżyć Adwent?

Wstawać o piątej trzydzieści…

W niektórych parafiach Roraty są wieczorem.

I to jest gwóźdź do trumny duszpasterstwa (śmiech). Wyczekujemy brzasku, tak jak wyczekujemy Pana, który jest światłością, dlatego warto tę tradycję wczesnoporannych Mszy św. roratnich utrzymywać. Adwentowe świece, które kolejno zapalamy w niedziele, mówią nam o stopniowym rozjaśnianiu naszych ciemności, o tym, jak Bóg krok po kroku wkracza w nasze życie, by dać nam nadzieję, ciepło, dobro, miłość. Wszystko, czego szukamy, jest bliżej, niż możemy sobie wyobrazić. Wystarczy przekroczyć próg świątyni i powiedzieć: „Panie Jezu, jestem”. Potrzeba naszej gotowości, a reszty dokona Bóg.

Poza zrywaniem się na Roraty zazwyczaj przed Bożym Narodzeniem wybieramy się na rekolekcje i idziemy do spowiedzi. Możemy powiedzieć, że jesteśmy dobrze przygotowani do świąt?

To plan minimum. Jeszcze w Adwencie musimy pomyśleć o pustym talerzu, który postawimy na wigilijnym stole. Nie wystarczy włączyć lampki na pięknie ubranej choince, a zamknąć serce na bliźniego. Nie można przeżyć Adwentu w niechęci, nienawiści, w atmosferze, w której nie jestem w stanie przełamać się do tego, żeby przełamać się opłatkiem z osobą, z którą nie jest mi po drodze. Nawet jeśli uważam, że mam rację, zawsze może się znaleźć ktoś, czyja racja jest równie słuszna i sprawiedliwa. To dla nas duże wyzwanie, nie tylko adwentowe.

Stawiamy na stole puste nakrycie dla niespodziewanego gościa – taka tradycja. Ale gdyby w wigilijny wieczór ktoś nieznajomy zapukał do drzwi, pewnie bylibyśmy mocno zakłopotani.

To piękna polska tradycja, sięgająca XIX wieku i mająca korzenie patriotyczne. W czasie II wojny światowej gospodynie układały na stole wigilijnym dodatkowe nakrycie z nadzieją na powrót z frontu męża, narzeczonego lub syna. Teraz ma ono nas uwrażliwić na potrzeby innych. Sęk w tym, że ten pusty talerz redukujemy tylko do symboliki stołu. A trzeba pójść krok dalej, jak bohater „Nędzników”, biskup Myriel, który zaprosił do swojego stołu galernika, złodziejaszka Jeana Valjeana i swoim miłosierdziem wobec niego zmienił jego życie. Od lat w naszej wspólnocie zakonnej panuje zwyczaj, że zapraszamy na wigilię kilkoro cudzoziemców, uchodźców, ubogich... Wspólnie siadamy przy stole, łamiemy się opłatkiem. Oczywiście nie jesteśmy w stanie nakarmić wszystkich potrzebujących, ale chodzi o to, żeby miłość w życiu była konkretna, dosłowna... Żeby nie pozostała rozmemłanym ogólnikiem. A przy łamaniu chleba trzeba pamiętać, że aby łamiąc chleb, nie łamać sobie i innym życia.