O tęsknocie za radosnym Kościołem, zakochaniu przechodzącym w stały związek i patronach, którzy potrafią policzkować, z Dorotą Maciorowską rozmawia Agnieszka Napiórkowska.
Agnieszka Napiórkowska: Powoli zbliżamy się do końca Roku Wiary. Jaki był to dla Ciebie czas?
Dorota Maciorowska: Muszę przyznać, że wyjątkowy, mimo że nie podejmowałam w nim jakichś szczególnych postanowień czy umartwień. Dla mnie był to przede wszystkim rok refleksji nad własną wiarą. Patrząc na swoje decyzje, postawy, relacje, zastanawiałam się, czy jestem zimna czy gorąca. Niestety, nie mogę powiedzieć, że jestem z siebie zadowolona. Im bliżej jestem Boga, tym bardziej widzę, jak wiele mam do zmiany, poprawy. Podejmowane refleksje sprawiają, że chcę być podobna do Boga. On jest moim wzorem, idolem. Patrząc na Niego, poznając Go, wiem, że gdy idzie o pracę nad sobą, nigdy nie będę bezrobotna.
Z tego, co mówisz, widać, że swoją wiarę i życie traktujesz bardzo poważnie. Od zawsze tak było w Twoim życiu?
Skądże! Przez lata, a tych nie mam zbyt wiele, byłam letnim, a może nawet chłodnym chrześcijaninem. Owszem, tak jak moi rówieśnicy przystępowałam do sakramentów. Razem z innymi biegałam po podpisy potrzebne na przykład do bierzmowania. Ale nie robiłam tego z wiary czy z jakiejś potrzeby, lecz z przymusu. Słowo „kościół” kojarzyło mi się przede wszystkim z budynkiem, a nie z miejscem, w którym jest żywy Bóg. Gdzieś głęboko w sercu nosiłam pragnienie, by należeć do Kościoła, w którym byłoby wiele radości, tańców. Tak choćby jak u baptystów. W naszym Kościele tego nie znajdowałam.
Pan Bóg znalazł jednak na Ciebie sposób. Z tego, co wiem, udało Ci się spotkać Boga żywego. Co było tym punktem zwrotnym?
Mój powrót do Kościoła rozpoczął się od spotkania z Marią Vadią. Wtedy pojawił się pierwszy przebłysk. Jej świadectwo, a także radość, którą wtedy nie tylko widziałam, ale i doświadczyłam jej, zachęciły mnie do poszukiwań Boga. Zaczęłam jeździć do Częstochowy na Msze z modlitwą o uzdrowienie. Tam Duch Święty mnie napełnił, tam – co ważne – spotykałam radosnych i szczęśliwych chrześcijan, którzy wielbili Boga tańcem, śpiewem, klaskaniem, dla których Jezus był w życiu pierwszą Osobą. Najważniejsze było jednak to, że po raz pierwszy doświadczyłam spotkania z żywym Bogiem. To było niesamowite! Nagle Ktoś, kto przez lata był dla mnie jakąś postacią historyczną, ożył. Stał się Kimś, z kim mogę rozmawiać i kogo mogę poznawać. Od tamtego czasu rozpoczęło się moje nawracanie. Zaczęłam regularnie chodzić na Msze św. Najpierw tylko w niedzielę. Potem także w tygodniu. Dużą radością był moment, w którym zaczęłam rozumieć sens modlitw, np. „Panie, nie zważaj na grzechy nasze, ale na wiarę swojego Kościoła”, a także „Bądź wola Twoja”.
Od momentu spotkania Jezusa przeżywałaś już tylko same uniesienia duchowe czy może poznałaś także ciężar Jego krzyża?
– Moje odczucia ciągle się przeplatały. Nawet na początku po powrotach z Częstochowy bolesne było zderzenie z szarą rzeczywistością. Spotykałam się z niezrozumieniem, osamotnieniem, a nawet wrogością. Trudno było mi łączyć te dwa światy. Swoją zaś relację z Jezusem mogę porównać do miłości małżeńskiej. Jestem już po etapie zakochania się w Panu Jezusie. Zauroczenie przeszło w stały związek, w relację osobową. Czasami, gdy doświadczam trudności, złoszczę się na Niego. Jak mi przechodzi, mówię: „Bądź wola Twoja”. Dawniej byłam taką Zosią Samosią, która wyznawała zasadę: umiesz liczyć, licz na siebie. Teraz liczę na Jezusa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.