Już nie Zosia Samosia

Agnieszka Napiórkowska; GN 35/2013 Łowicz

publikacja 06.09.2013 07:00

O tęsknocie za radosnym Kościołem, zakochaniu przechodzącym w stały związek i patronach, którzy potrafią policzkować, z Dorotą Maciorowską rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

Od czasu spotkania żywego Jezusa Dorota nie wyobraża sobie życia, w którym nie byłoby Boga Agnieszka Napiórkowska /GN Od czasu spotkania żywego Jezusa Dorota nie wyobraża sobie życia, w którym nie byłoby Boga

Agnieszka Napiórkowska: Powoli zbliżamy się do końca Roku Wiary. Jaki był to dla Ciebie czas?

Dorota Maciorowska: Muszę przyznać, że wyjątkowy, mimo że nie podejmowałam w nim jakichś szczególnych postanowień czy umartwień. Dla mnie był to przede wszystkim rok refleksji nad własną wiarą. Patrząc na swoje decyzje, postawy, relacje, zastanawiałam się, czy jestem zimna czy gorąca. Niestety, nie mogę powiedzieć, że jestem z siebie zadowolona. Im bliżej jestem Boga, tym bardziej widzę, jak wiele mam do zmiany, poprawy. Podejmowane refleksje sprawiają, że chcę być podobna do Boga. On jest moim wzorem, idolem. Patrząc na Niego, poznając Go, wiem, że gdy idzie o pracę nad sobą, nigdy nie będę bezrobotna.

Z tego, co mówisz, widać, że swoją wiarę i życie traktujesz bardzo poważnie. Od zawsze tak było w Twoim życiu?

Skądże! Przez lata, a tych nie mam zbyt wiele, byłam letnim, a może nawet chłodnym chrześcijaninem. Owszem, tak jak moi rówieśnicy przystępowałam do sakramentów. Razem z innymi biegałam po podpisy potrzebne na przykład do bierzmowania. Ale nie robiłam tego z wiary czy z jakiejś potrzeby, lecz z przymusu. Słowo „kościół” kojarzyło mi się przede wszystkim z budynkiem, a nie z miejscem, w którym jest żywy Bóg. Gdzieś głęboko w sercu nosiłam pragnienie, by należeć do Kościoła, w którym byłoby wiele radości, tańców. Tak choćby jak u baptystów. W naszym Kościele tego nie znajdowałam.

Pan Bóg znalazł jednak na Ciebie sposób. Z tego, co wiem, udało Ci się spotkać Boga żywego. Co było tym punktem zwrotnym?

Mój powrót do Kościoła rozpoczął się od spotkania z Marią Vadią. Wtedy pojawił się pierwszy przebłysk. Jej świadectwo, a także radość, którą wtedy nie tylko widziałam, ale i doświadczyłam jej, zachęciły mnie do poszukiwań Boga. Zaczęłam jeździć do Częstochowy na Msze z modlitwą o uzdrowienie. Tam Duch Święty mnie napełnił, tam – co ważne – spotykałam radosnych i szczęśliwych chrześcijan, którzy wielbili Boga tańcem, śpiewem, klaskaniem, dla których Jezus był w życiu pierwszą Osobą. Najważniejsze było jednak to, że po raz pierwszy doświadczyłam spotkania z żywym Bogiem. To było niesamowite! Nagle Ktoś, kto przez lata był dla mnie jakąś postacią historyczną, ożył. Stał się Kimś, z kim mogę rozmawiać i kogo mogę poznawać. Od tamtego czasu rozpoczęło się moje nawracanie. Zaczęłam regularnie chodzić na Msze św. Najpierw tylko w niedzielę. Potem także w tygodniu. Dużą radością był moment, w którym zaczęłam rozumieć sens modlitw, np. „Panie, nie zważaj na grzechy nasze, ale na wiarę swojego Kościoła”, a także „Bądź wola Twoja”.

Od momentu spotkania Jezusa przeżywałaś już tylko same uniesienia duchowe czy może poznałaś także ciężar Jego krzyża?

– Moje odczucia ciągle się przeplatały. Nawet na początku po powrotach z Częstochowy bolesne było zderzenie z szarą rzeczywistością. Spotykałam się z niezrozumieniem, osamotnieniem, a nawet wrogością. Trudno było mi łączyć te dwa światy. Swoją zaś relację z Jezusem mogę porównać do miłości małżeńskiej. Jestem już po etapie zakochania się w Panu Jezusie. Zauroczenie przeszło w stały związek, w relację osobową. Czasami, gdy doświadczam trudności, złoszczę się na Niego. Jak mi przechodzi, mówię: „Bądź wola Twoja”. Dawniej byłam taką Zosią Samosią, która wyznawała zasadę: umiesz liczyć, licz na siebie. Teraz liczę na Jezusa.

Wsparciem w trosce o wiarę jest też chyba dla Ciebie wspólnota, do której należysz. A tak na marginesie, nie przeszkadza Ci, że wraz ze swoją przyjaciółką jesteście w niej o wiele lat młodsze od pozostałych osób?

Gdy zaczęłam systematycznie chodzić do kościoła, po jakimś czasie wiele osób, zwłaszcza kobiet, które tam spotykałam, stało się moimi znajomymi. Najpierw się sobie przyglądałyśmy, potem zaczęłyśmy się do siebie uśmiechać i rozmawiać. Kiedyś z takich pobożnych pań trochę się podśmiewałam. A teraz, proszę, dołączyłam do nich i sama stałam się młodym moherem. (śmiech) I – co najfajniejsze – bardzo dobrze mi w tej roli. Gdy zaś idzie o Wspólnotę „Faustinum”, stała się dla mnie bardzo bliska. Po spotkaniu Jezusa bardzo chciałam należeć do jakiejś grupy. Z kimś jest łatwiej wierzyć. Zaczęłam się więc rozglądać, ale... śpiewać nie umiem, organistką nie będę, ministrantem tym bardziej. Na szczęście natrafiłam na „Faustinum”. Osoby związane z grupą poznałam podczas Mszy świętych. Najpierw odważyłam się na głos powiedzieć Koronkę do Bożego Miłosierdzia, a potem zaczęłam także chodzić na spotkania. Gdy zaś idzie o różnicę wieku, to muszę przyznać, że nigdy jej nie zauważyłam. Ona nie ma znaczenia w wierze.

Czy, należąc do wspólnoty, możesz powiedzieć, że Twoją przyjaciółką jest św. Faustyna? Czy to z nią rozmawiasz o wierze, czy może masz inne osoby, po śladach których wędrujesz drogą wiary?

Najbliższy jest mi Pan Jezus miłosierny. W Nim jestem zakochana, z Nim ciągle rozmawiam i do Niego przychodzę. Z samą św. Faustyną jakoś chyba nie mam wiele wspólnego. Dużo bliższy jest mi św. o. Pio. On jest moim wzorem i autorytetem. Nie ukrywam, że jest to jednak wysoka półka, pierwsza liga. Chciałabym nauczyć się jego pokory. Zachwyca mnie to, że był takim nietypowym świętym, który nie zawsze był grzeczny i nieraz potrafił strzelić w twarz jakiegoś grzesznika. Z drugiej strony, przy całym swoim mistycyzmie, był bardzo radosnym człowiekiem. Bardzo lubię ten jego włoski temperament. Mówiąc o osobach, które są mi bliskie w wierze, chcę wspomnieć jeszcze moją babcię, która nauczyła mnie szacunku do Pana Boga. Z nią w dzieciństwie najczęściej się modliłam i rozmawiałam o Bogu. Tak zresztą jest do dziś.

Jesteś jeszcze bardzo młodą osobą, która ma pewnie głowę pełną marzeń i pragnień. O co najczęściej prosisz Jezusa?

Najpierw o to, bym nie zmarnowała swojego życia, które jest Jego darem, później o wiarę, nadzieję, wierność. Ciągle szepczę też Bogu, że czekam na męża. Póki co, w zasięgu wzroku nie widzę kandydata, więc tym częściej szepczę. Jak ktoś się pojawi, natychmiast zapytam Jezusa, czy aprobuje ten związek. Prosząc, wierzę, że On ma dla mnie swój plan, który – choć go nie znam – przyjmuję.