Skoro większość w Polsce mamy katolików, to jakim cudem ich głos może być pominięty...
Jak się dziś dowiedziałem, w maju szykuje się coś na kształt sejmiku liderów katolickich wspólnot. Ma odbyć się na Jasnej Górze i być odpowiedzią na ateizację w Polsce. Pomysł zrodził się z inicjatywy parlamentarnego zespołu ds. przeciwdziałania ateizacji. Zdaniem jego członków katolicy w Polsce są większością, a jednocześnie są dyskryminowani i ich głos jest pomijany w dyskusji.
No i tego jakoś nie mogę zrozumieć za żadne skarby świata. Skoro większość w Polsce mamy katolików, to jakim cudem ich głos może być pominięty, zmarginalizowany, zagłuszony? To by znaczyło, że albo katolicy (których rzekomo jest około 90 proc) nie angażują się wystarczająco w życie społeczne, oddając pole niekatolickiej mniejszości, albo że ta katolicka większość jest jednak mitem.
Dla mnie sprawa jest boleśnie oczywista: jeśli faktycznie katolików z krwi i kości, poważnie traktujących swoją wiarę i proponowaną przez nią moralność byłoby tylu, ilu figuruje w statystykach, problem by nie istniał. Posłowie katolicy głosowaliby jednoznacznie przeciw aborcji, in vitro, związkom partnerskim itd. Katoliccy nauczyciele nie opowiadaliby w szkołach dzieciom katolickich rodziców o tym, że prezerwatywa czy tabletka antykoncepcyjna są roztropnym i dojrzałym podejściem do własnej seksualności. Podobne przykłady można by mnożyć i mnożyć.
Niestety, rzeczywistość tak różowa nie jest. Sądzę jednak, że nie wynika to tylko i wyłącznie z antykatolickiego spisku i koncentracji sił ciemności. Obawiam się, że to druga ewentualność daje o sobie mocno znać.
Dopiero co przeżywaliśmy najświętsze wydarzenia dla chrześcijaństwa. Święte Triduum Paschalne zgromadziło w moim parafialnym kościele dość sporą grupę gimnazjalistów, kandydatów do bierzmowania. Niby nic tylko się cieszyć. Statystycznie jest super. Tylko że statystyki nie pokazują tego, że spora część tych ludzi w czasie liturgii grała na komórkach i bawiła się w najlepsze. Potem odebrali podpisane indeksy i poszli swoją drogą.
Kiedy na to wszystko patrzę, nie dziwię się paradoksom, jakie pojawiają się w naszym społeczeństwie, że niby katolików większość, a jednak rządzi światopogląd niekatolicki.
I nie chodzi mi też o pretensje do tych młodych ludzi, że zachowują się tak, a nie inaczej, skoro im nikt nigdy nie powiedział, po co właściwie są w tym kościele. Jak podjąłem śmiałe próby wytłumaczenia dwóm dziewojom, że jednak to nie jest teatr młodego widza tylko święte obrzędy chrześcijańskie, to zrobiły takie zdziwione miny, jakbym im o zielonych ludzikach opowiadał.
Zaangażowani katolicy oczywiście mogą się spotykać we własnym gronie i umacniać się wzajemnie w swojej wierze. Robią to po prawdzie w każdą niedzielę na Eucharystii. To z niej płynie siła do głoszenia Ewangelii. Jak ktoś potrzebuje czegoś jeszcze, to jak najbardziej, jestem za. Podobne spotkania, jak to planowane na Jasnej Górze, już były, choć nazywały się inaczej. Warto przypomnieć choćby spektakularne krakowskie Bliżej, Mocniej, Więcej, I Kongres Nowej Ewangelizacji czy głośną ewangelizację diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej zorganizowaną w 40. lecie jej istnienia. Akcje wielkie i medialnie ciekawe. Sejmik na Jasnej Górze może być kolejną. Z każdej takiej akcji musi jednak wynikać jeden wniosek, który wielokrotnie powtarza papież Franciszek: czas wyjść na peryferia. Spotkania we własnym gronie umacniają wspólnotę ludzi, którym na Kościele zależy. Muszą jednak prowadzić ku tym, którzy są na obrzeżach, których nie ma na stadionach, w kościołach, na sejmikach.
Do tych ludzi trzeba niestety samemu się pofatygować, bo oni do nas nie przyjdą. W statystykach niby figurują, ale taki kościół, jakiego obraz mają, znudził im się. Nie dlatego, że Kościół jest obiektywnie nudny, ale dlatego, że mają wykrzywione o nim pojęcie. Nie patrzą na Niego jak na wielką szansę dla siebie, ale jak na kolejną opresyjną instytucję, która generalnie utrudnia życie nie do końca wiadomo po co.
Kościół (czyli my wszyscy – świeccy i duchowni) musimy wykonać dwa kroki – wyjść do tych na obrzeżach i zainteresować ich, a potem zacząć im pokazywać motywację, dla której to robimy. Konkrety? Świetną ilustrację można znaleźć w datowanym na najbliższą niedzielę numerze Gościa Tarnowskiego. Opisana tam została historia o tym, jak proboszcz parafii w Dębicy-Latoszynie zbudował od podstaw dom parafialny, w którym nie tylko odbywają się spotkania grup parafialnych, ale także mieści się coś na kształt świetlicy dla dzieci i młodzieży, gdzie można liczyć na darmowe korepetycje, seniorzy mogą napić się herbaty i zjeść razem śniadanie. W domu odbywają się też różne zebrania, konferencje itp.
Mamy teraz takie czasy, że duszpasterstwo nie może zamykać się tylko i wyłącznie w kościołach czy sprowadzać się do przekonywania przekonanych. Czas wzorem dębickiej (i pewnie wielu innych parafii) odremontować zapuszczone niejednokrotnie domy parafialne i otworzyć szeroko drzwi tym, którzy do kościoła już przyjść nie chcą. Dlaczego nie ewangelizować w ciekawy sposób w dobrze wyposażonej parafialnej bibliotece, kawiarence, pizzeri. Dlaczego w końcu (tam, gdzie to możliwe – np w dużych miastach) nie otwiera się parafialnych klubów fitness? Salezjanie od lat wykorzystują sport, by wychowywać młodych ludzi. Dlaczego z podobnych doświadczeń nie korzystać też w parafialnym duszpasterstwie. Tyle żeby od razu mieć jasność – to nie jest tylko zadanie dla księży, ale też dla świeckich, którzy mają określone umiejętności i mogliby się nimi podzielić – jak ci dębiccy nauczyciele za darmo udzielający korepetycji.Obrażać się na szarlatanów wykorzystujących ćwiczenia gimnastyczne do robienia ludziom wody z mózgu łatwo. Zakasać rękawy i samemu wziąć się do skutecznej roboty – niestety trudniej.
Szukającym inspiracji polecam tekst Marcina Jakimowicza Sauna ewangelizacyjna
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).