Do kościoła na Rezurekcję płynęli łódką lub szli po lodzie. Wszystko zależało od pogody. A trzeba było przejść 7 kilometrów.
Tam, gdzie mieszkali przed laty, osiedliły się dziś nowe rodziny. Zostały jednak wspomnienia z życia warmińskich osiedli. Zaraz po II wojnie światowej w Kręsku, żyło ponad 100 osób – dziś jest około 30. Z biegiem czasu zacierają się szczegóły z przeszłości, dlatego Bruno i Edelgard Hanowscy chętnie opowiadają o minionych latach, w tym także o Wielkanocy.
Łódką do kościoła
– Nasze gospodarstwo liczyło 24 hektary. Ojciec zginął na wojnie, gdy miałam 2 dni. Mama sama gospodarzyła, a nas była dwójka – ja i brat. Mieszkała z nami również ciotka, ale wyprowadziła się do Gutkowa po pięciu latach, gdy jej mąż wrócił z niewoli – wspomina Edelgard. Był też dziadek, który po powrocie z niewoli bardzo chorował.
Wspomnienia z przygotowań do Wielkanocy przywołują obraz malowania jajek. –Zaraz po wojnie barwiło się je w cebuli i trawie. Na trawę mówiono zielone żyto. Można było też barwić w kawie zbożowej. Pamiętam, że na Rezurekcję wszyscy szli obowiązkowo. A do kościoła było 7 kilometrów – opowiada dawna kręskowianka. Z miejscowości, o trzeciej w nocy, wyruszała grupa wiernych, którzy wzdłuż Jeziora Wulpińskiego pielgrzymowali do Sząbruka. – Zaraz po wojnie płynęliśmy do kościoła łódką od Kuśpielów. Były dwie łódki, a w każdej mieściło się 8 osób. Tak było, gdy jezioro nie było zamarznięte.Czasami szliśmy przez lód, choć brzegi były już otwarte – opowiada Edelgard.
Oczywiście w przygotowaniach do Wielkanocy mieścił się też post. – W Wielkim Poście pościliśmy w środy, piątki i soboty. Do dziś zachowuję tę środową tradycję. W ostatnim tygodniu było najostrzej. Ale po wojnie i tak było biednie, więc post trwał właściwie cały rok – mówi Bruno Hanowski, który w młodości mieszkał w Majdach. Zachowało się powiedzenie wielkopostne: „Jeszcze nocka i będzie Wielkanocka, będzie mięso, am”. Wielkanoc była kojarzona z mięsem. Na co dzień bowiem go nie jadano. Pożywienie w lecie znajdowano w lesie. Dzieci wysyłano do lasu, by zbierały jagody. Bez nich nie miały co wracać do domu – Najpierw mama kupiła kaczkę, potem kozę i tak powoli było coraz więcej w gospodarstwie. W 1949 roku kupiła krowę, albo konia, nie pamiętam dokładnie – opowiada Hanowska. Mówi, że nie było tak zastawionego stołu na święta jak dziś. Poza tym dzieci nie siedziały przy jednym stole z dorosłymi w czasie świąt. Najczęściej siedziały w kuchni, albo miały przygotowany stolik na podwórzu. Zresztą najwięcej czasu spędzały na zabawie.
Koń w kuchni
Z dzieciństwa pamięta różne fragmenty wydarzeń. W marcu 1945, przed Wielkanocą, przyszli Rosjanie. Hanowscy pamiętają ucieczkę. – Trzy noce spędziliśmy w lesie. Potem nocowaliśmy u Kuśpiela. Kiedy wróciliśmy do domu, wszystko było zdewastowane, a zastrzelony pies leżał przy budzie – wspomina Edelgard. Obraz Rosjan pojawia się we wspomnieniach częściej. Pewnego dnia jeden z czerwonoarmistów wjechał do domu na koniu. Ciotka przygotowywała posiłek w kuchni, w izbach było też pięcioro dzieci. Gdy drugi Rosjanin zauważył grupę maluchów krzyknął „Nazad, tam riebionki”. Zawierucha wojenna nie pozbawiła dzieci radości wielkanocnych prezentów. Pielęgnowanym zwyczajem było budowanie gniazd zajączkowi. – Za stodołą robiono z siana gniazda. Dorośli kazali nam w pewnym momencie biec do lasu. W tym czasie ciotka wkładała prezenty. Dziś moja córka Krystyna robi gniazda dla swoich dzieci. Oczywiście dawniej były inne rarytasy niż dziś. Najczęściej było to jajko, cukierek i drops dzielony na kilka części. Radość była wielka – mówi Edelgard.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Mają uwydatnić, że jest to pogrzeb pasterza i ucznia Chrystusa, a nie władcy.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.