Jeszcze nocka i będzie Wielkanocka

Ks. Piotr Sroga

publikacja 20.04.2019 12:15

Do kościoła na Rezurekcję płynęli łódką lub szli po lodzie. Wszystko zależało od pogody. A trzeba było przejść 7 kilometrów.

Jeszcze nocka i będzie Wielkanocka Ks. Piotr Sroga/ GN Palmy i stroiki przygotowują dzieci z zebranych wcześniej w lesie gałęzi.

Tam, gdzie mieszkali przed laty, osiedliły się dziś nowe rodziny. Zostały jednak wspomnienia z życia warmińskich osiedli. Zaraz po II wojnie światowej w Kręsku, żyło ponad 100 osób – dziś jest około 30. Z biegiem czasu zacierają się szczegóły z przeszłości, dlatego Bruno i Edelgard Hanowscy chętnie opowiadają o minionych latach, w tym także o Wielkanocy.

Łódką do kościoła

– Nasze gospodarstwo liczyło 24 hektary. Ojciec zginął na wojnie, gdy miałam 2 dni. Mama sama gospodarzyła, a nas była dwójka – ja i brat. Mieszkała z nami również ciotka, ale wyprowadziła się do Gutkowa po pięciu latach, gdy jej mąż wrócił z niewoli – wspomina Edelgard. Był też dziadek, który po powrocie z niewoli bardzo chorował.

Wspomnienia z przygotowań do Wielkanocy przywołują obraz malowania jajek. –Zaraz po wojnie barwiło się je w cebuli i trawie. Na trawę mówiono zielone żyto. Można było też barwić w kawie zbożowej. Pamiętam, że na Rezurekcję wszyscy szli obowiązkowo. A do kościoła było 7 kilometrów – opowiada dawna kręskowianka. Z miejscowości, o trzeciej w nocy, wyruszała grupa wiernych, którzy wzdłuż Jeziora Wulpińskiego pielgrzymowali do Sząbruka. – Zaraz po wojnie płynęliśmy do kościoła łódką od Kuśpielów. Były dwie łódki, a w każdej mieściło się 8 osób. Tak było, gdy jezioro nie było zamarznięte.Czasami szliśmy przez lód, choć brzegi były już otwarte – opowiada Edelgard.

Oczywiście w przygotowaniach do Wielkanocy mieścił się też post. – W Wielkim Poście pościliśmy w środy, piątki i soboty. Do dziś zachowuję tę środową tradycję. W ostatnim tygodniu było najostrzej. Ale po wojnie i tak było biednie, więc post trwał właściwie cały rok – mówi Bruno Hanowski, który w młodości mieszkał w Majdach. Zachowało się powiedzenie wielkopostne: „Jeszcze nocka i będzie Wielkanocka, będzie mięso, am”. Wielkanoc była kojarzona z mięsem. Na co dzień bowiem go nie jadano. Pożywienie w lecie znajdowano w lesie. Dzieci wysyłano do lasu, by zbierały jagody. Bez nich nie miały co wracać do domu – Najpierw mama kupiła kaczkę, potem kozę i tak powoli było coraz więcej w gospodarstwie. W 1949 roku kupiła krowę, albo konia, nie pamiętam dokładnie – opowiada Hanowska. Mówi, że nie było tak zastawionego stołu na święta jak dziś. Poza tym dzieci nie siedziały przy jednym stole z dorosłymi w czasie świąt. Najczęściej siedziały w kuchni, albo miały przygotowany stolik na podwórzu. Zresztą najwięcej czasu spędzały na zabawie.

Koń w kuchni

Z dzieciństwa pamięta różne fragmenty wydarzeń. W marcu 1945, przed Wielkanocą, przyszli Rosjanie. Hanowscy pamiętają ucieczkę. – Trzy noce spędziliśmy w lesie. Potem nocowaliśmy u Kuśpiela. Kiedy wróciliśmy do domu, wszystko było zdewastowane, a zastrzelony pies leżał przy budzie – wspomina Edelgard. Obraz Rosjan pojawia się we wspomnieniach częściej. Pewnego dnia jeden z czerwonoarmistów wjechał do domu na koniu. Ciotka przygotowywała posiłek w kuchni, w izbach było też pięcioro dzieci. Gdy drugi Rosjanin zauważył grupę maluchów krzyknął „Nazad, tam riebionki”. Zawierucha wojenna nie pozbawiła dzieci radości wielkanocnych prezentów. Pielęgnowanym zwyczajem było budowanie gniazd zajączkowi. – Za stodołą robiono z siana gniazda. Dorośli kazali nam w pewnym momencie biec do lasu. W tym czasie ciotka wkładała prezenty. Dziś moja córka Krystyna robi gniazda dla swoich dzieci. Oczywiście dawniej były inne rarytasy niż dziś. Najczęściej było to jajko, cukierek i drops dzielony na kilka części. Radość była wielka – mówi Edelgard.

Kolorowe nogi

W drugi dzień świąt było smaganie. Starsza młodzież miała jałowiec, a dzieci zbierały zielone rózgi. Smaganie było zamiast śmigusa-dyngusa. Tego zwyczaju Warmiacy nie znali. Chłopcy wchodzili przez okna do izby i smagali dziewczęta. – Gdy byłam trochę starsza, schowałam się z koleżanką w szopie, żeby nas chłopcy nie znaleźli. Gdy jednak nas dorwali, miałyśmy później kolorowe nogi – żartuje Hanowska. Smaganie czasami pomagało. Jedna z biednych rodzin dzięki temu mogła zaopatrzyć się w pożywienie na stół wielkanocny. Gdy dzieciaki chodziły po miejscowości, każdy wrzucił do koszyka coś od siebie i tak uzbierał się porządny gościniec. – Pamiętam dzieci z tej rodziny. W szkole nie myślały o lekcjach, ale prosiły o chleb. Jeden z chłopców mówił: Daj mi, daj mi beb. U nas nie było biedy, bo mama była bardzo zaradna i umiała wszystko zrobić. Miała dobrą praktykę w dzieciństwie. Jej matka zmarła, gdy miała 15 lat, a w rodzinie było 11 dzieci. W czasie wojny zmarło czworo z nich. Musiała pracować – mówi Edelgard. Bruno Hanowski pamięta okres Wielkiego Postu i Wielkanoc 1945 roku. W Majdach pojawiali się wtedy Rosjanie. – Mój ojciec w 1914 roku był na wojnie w Rosji i mówił po rosyjsku. Ci żołnierze, którzy szli z frontem, nie dali się nam we znaki. Gorzej było później. Pierwsza grupa czerwonoarmistów ukradła tylko grzebień. Mój ojciec to rozumiał. Pamiętał z czasów I wojny światowej jak grzebykiem wyczesywało się wszy i inne robactwo – wspomina. Największym problemem był fakt, że Rosjanie porywali kobiety. Zabrali na przykład córkę Knora z Majd. Wtedy poszedł do najbliższej komendantury na skargę. Gdy porywacze się o tym dowiedzieli, chcieli go zabić. Byli to wasilowcy, straszne zbóje.

Pełno ludzi

Hanowscy wspominają także religijność ludzi z dawnych lat. – Ludzie byli bardzo pobożni. Choć do kościoła mieliśmy 7 kilometrów, to często pieszo chodziliśmy na nabożeństwa. Na przykład na Drogę Krzyżową. Nie było telewizora, radia, w ogóle światła. Wyprawa do kościoła była atrakcyjna, trochę rozrywki – uśmiecha się Edelgard. Wyprawy do kościoła były także przygotowywane. Na Niedzielę Palmową szykowano palmy z gałązek, które wstawiano trzy tygodnie wcześniej do wody. – Mieliśmy bardzo religijnego nauczyciela, pana Kamieniaka, który przygotowywał nas do świąt, uczył katechizmu i prowadził spotkania na temat Pisma Świętego – wspomina Bruno. W Kręsku mówiono w gwarze. Ksiądz z Sząbruka po wojnie mówił kazania po polsku, trochę kalecząc język. Ciężko mu szło, ale wszyscy rozumieli.

Dziś wiele zwyczajów zanika. Jednak Edelgard i Bruno patrzą z optymizmem na przyszłość. Mieszkają obecnie obok córki w Stawigudzie. – W naszym kościele na Rezurekcji jest pełno ludzi. Przychodzą młodzi z dziećmi. W niedzielę też jest dużo młodych. To chyba dobrze – mówi Hanowska. Jakby na potwierdzenie tych słów, przed świętami odbyły się w miejscowościach ich dawnego zamieszkania warsztaty dla dzieci. Najmłodsi uczyli się z przygotowanych materiałów robienia palm i stroików na świąteczny stół. Może nie było ogromnego zainteresowania, ale to dobry początek, aby wrócić do tego, czym żyły dawne pokolenia.