Bananowe gaje tworzą zielony dywan. Przecinają je poletka z fasolą i proso. Obfitujące w wodę doliny zajmują pola ryżowe. Krajobraz Rwandy jest zapowiedzią miejscowej kuchni. Przyczepione do górskich zboczy gliniane chaty opowiadają zarazem o niełatwej doli tutejszej ludności.
Myślę o tym idąc z bożonarodzeniową wizytą. Gospodyni wita nas na progu mówiąc w miejscowym języku kinyarwanda: umugishya waje iwacu, co znaczy, błogosławieństwo przyszło do domu.
Przez chwilę nie jestem w stanie się przywitać. Ocieram pot z czoła i z trudem łapię oddech. Strome podejście i wysokość zrobiły swoje. Choć nic o tym nie mówi jesteśmy na wysokości porównywalnej z Rysami w Tatrach. Dzieci komentują między sobą nasze zmęczenie. Dla nich to nie pierwszyzna. Z okolicznych źródeł przynoszą do domu wodę, przeczesują zbocza w poszukiwaniu chrustu na opał i codziennie schodzą do leżącej przy głównej drodze szkoły. Dziesiątki pieszo pokonanych kilometrów. Wyprawą jest też pójście do kościoła. Parafia księży marianów w Nyakinamia oddalona jest o kilka kilometrów, animowane przez katechistów życie toczy się więc w stacji misyjnej. W jednej z nich, w Tubungo, poznaję Fidel Habarurema – którego rwandyjskie nazwisko oznacza „Bóg konieczny w życiu”. Jest ministrantem. Przynosi mi krzesło i sadza na honorowym miejscu w kościele. Patrzę na zastępujący choinkę bananowiec i szopkę ozdobioną barwnymi kwiatami. Boże Narodzenie pod równikiem ma inną temperaturę, za oknem żar, w kaplicy nie ma czym oddychać. Jestem jednak w stanie z innymi zaśpiewać refren lokalnej kolędy. Brzmi tak samo na całym świecie: Gloria in excelsis Deo.
Prezenty pod bananowcem
Świątecznie doprane koszule chłopców i długie, pełne falbanek sukienki dziewczynek mogą zmylić, zręcznie ukrywając rwandyjską biedę. Doskonałym prezentem jest już samo zrobienie im zdjęcia. Kiedy wychodzę pod Mszy przed kościół dzieci nie odstępują mnie na krok i same ustawiają się do obiektywu. Po każdym pstryknięciu migawki na wyścigi domagają się zobaczenia swej podobizny na wyświetlaczu aparatu. Taka zabawa może trwać w nieskończoność, dotyczy to nie tylko maluchów, ale nawet nastolatków. Sytuacja przerasta mnie, gdy za przyzwoleniem misjonarza wyciągam bożonarodzeniowe obrazki. Widzę las rąk i czuję, że dzieci już nikogo nie słuchają przepychając się po podarek. Obrazki giną w zaciśniętych dłoniach. Co więksi spryciarze próbują dostać po kilka.
„Te dzieci nic nie mają. Nawet najzwyklejszy obrazek jest dla nich skarbem” – mówi ks. Grzegorz Leszczyk MIC. Polski misjonarz zauważa, że dla wielu z nich otrzymany obrazek był jedynym świątecznym podarunkiem. Im dalej od głównych dróg tym większa jest bieda. Gdy wracamy ze stacji misyjnej terenowy samochód, co rusz podskakuje na kamienistej drodze, wzdłuż której rosną kolorowe kwiaty. Rząd nakazał ich sadzenie, by ludzie z zewnątrz mieli wizerunek zadbanego kraju. Szkoda, że nakaz nie dotyczy naprawy dróg. Pchanie po tych wybojach roweru obciążonego kanistrami z piwem czy wiezionymi na targ bananami jest nie lada wyczynem.
Wigilia znaczy pełny brzuch
Niedożywienie stanowi jeden z podstawowych problemów Rwandyjczyków. Dzieci jedzą raz dziennie, wieczorem. Tylko nieliczne przed pójściem do szkoły mają szansę na kubek słodkiej, robionej z prosa zupy. Dzieci marzą o tym, by móc najeść się do syta. Mimo, że znam te realia, kolejki jakie widzę w Wigilię przed kościołem w Nyakinamia są dla mnie zaskoczeniem. Młodzież z grupy parafialnej drugi rok z rzędu zorganizowała świąteczny obiad dla najmłodszych. „Biletem wstępu” był obrazek złożony ze zbieranych w czasie Adwentu karteczek. Poranne Msze roratnie stały się zarazem okazją do niesienia pomocy. Po liturgii można było wylosować: pastę do zębów, ołówek czy cukierka.
Przygotowania do wigilijnego obiadu trwają kilka dni. Po potrzebne produkty nikt nie idzie do sklepu, bo to znacznie podwyższyłoby koszty. Młodzież sama wyszukuje w okolicy odpowiednią krowę i zamawia weterynarza, by zbadał mięso. Wcześniej jeszcze zakupy na oddalonym o kilkanaście kilometrów targowisku w Ruhengeri. Worki z ryżem, kilkadziesiąt główek kapusty, marchew i przyprawy – to wszystko trafiła do parafialnej kuchni na wolnym powietrzu. Gotowanie trwa całą noc. Na zbudowanych z cegieł paleniskach ustawiono ogromne garnki. Nad ranem dziewczęta odpoczywają trochę na przyniesionych materacach, a gdy do kościoła przybywają pierwsze dzieci zaczynają przygotowywać obiadowe porcje. Patrzę na nie z podziwem. Swym zaangażowaniem i bezinteresownością obalają tezę o leniwych i cwanych Rwandyjczykach, których celem jest jedynie ich osobista korzyść i to za wszelką cenę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.