Świętowanie pod równikiem

Beata Zajączkowska

publikacja 24.01.2009 21:08

Bananowe gaje tworzą zielony dywan. Przecinają je poletka z fasolą i proso. Obfitujące w wodę doliny zajmują pola ryżowe. Krajobraz Rwandy jest zapowiedzią miejscowej kuchni. Przyczepione do górskich zboczy gliniane chaty opowiadają zarazem o niełatwej doli tutejszej ludności.

Świętowanie pod równikiem

Myślę o tym idąc z bożonarodzeniową wizytą. Gospodyni wita nas na progu mówiąc w miejscowym języku kinyarwanda: umugishya waje iwacu, co znaczy, błogosławieństwo przyszło do domu.

Przez chwilę nie jestem w stanie się przywitać. Ocieram pot z czoła i z trudem łapię oddech. Strome podejście i wysokość zrobiły swoje. Choć nic o tym nie mówi jesteśmy na wysokości porównywalnej z Rysami w Tatrach. Dzieci komentują między sobą nasze zmęczenie. Dla nich to nie pierwszyzna. Z okolicznych źródeł przynoszą do domu wodę, przeczesują zbocza w poszukiwaniu chrustu na opał i codziennie schodzą do leżącej przy głównej drodze szkoły. Dziesiątki pieszo pokonanych kilometrów. Wyprawą jest też pójście do kościoła. Parafia księży marianów w Nyakinamia oddalona jest o kilka kilometrów, animowane przez katechistów życie toczy się więc w stacji misyjnej. W jednej z nich, w Tubungo, poznaję Fidel Habarurema – którego rwandyjskie nazwisko oznacza „Bóg konieczny w życiu”. Jest ministrantem. Przynosi mi krzesło i sadza na honorowym miejscu w kościele. Patrzę na zastępujący choinkę bananowiec i szopkę ozdobioną barwnymi kwiatami. Boże Narodzenie pod równikiem ma inną temperaturę, za oknem żar, w kaplicy nie ma czym oddychać. Jestem jednak w stanie z innymi zaśpiewać refren lokalnej kolędy. Brzmi tak samo na całym świecie: Gloria in excelsis Deo.

Prezenty pod bananowcem

Świątecznie doprane koszule chłopców i długie, pełne falbanek sukienki dziewczynek mogą zmylić, zręcznie ukrywając rwandyjską biedę. Doskonałym prezentem jest już samo zrobienie im zdjęcia. Kiedy wychodzę pod Mszy przed kościół dzieci nie odstępują mnie na krok i same ustawiają się do obiektywu. Po każdym pstryknięciu migawki na wyścigi domagają się zobaczenia swej podobizny na wyświetlaczu aparatu. Taka zabawa może trwać w nieskończoność, dotyczy to nie tylko maluchów, ale nawet nastolatków. Sytuacja przerasta mnie, gdy za przyzwoleniem misjonarza wyciągam bożonarodzeniowe obrazki. Widzę las rąk i czuję, że dzieci już nikogo nie słuchają przepychając się po podarek. Obrazki giną w zaciśniętych dłoniach. Co więksi spryciarze próbują dostać po kilka.

„Te dzieci nic nie mają. Nawet najzwyklejszy obrazek jest dla nich skarbem” – mówi ks. Grzegorz Leszczyk MIC. Polski misjonarz zauważa, że dla wielu z nich otrzymany obrazek był jedynym świątecznym podarunkiem. Im dalej od głównych dróg tym większa jest bieda. Gdy wracamy ze stacji misyjnej terenowy samochód, co rusz podskakuje na kamienistej drodze, wzdłuż której rosną kolorowe kwiaty. Rząd nakazał ich sadzenie, by ludzie z zewnątrz mieli wizerunek zadbanego kraju. Szkoda, że nakaz nie dotyczy naprawy dróg. Pchanie po tych wybojach roweru obciążonego kanistrami z piwem czy wiezionymi na targ bananami jest nie lada wyczynem.

Wigilia znaczy pełny brzuch

Niedożywienie stanowi jeden z podstawowych problemów Rwandyjczyków. Dzieci jedzą raz dziennie, wieczorem. Tylko nieliczne przed pójściem do szkoły mają szansę na kubek słodkiej, robionej z prosa zupy. Dzieci marzą o tym, by móc najeść się do syta. Mimo, że znam te realia, kolejki jakie widzę w Wigilię przed kościołem w Nyakinamia są dla mnie zaskoczeniem. Młodzież z grupy parafialnej drugi rok z rzędu zorganizowała świąteczny obiad dla najmłodszych. „Biletem wstępu” był obrazek złożony ze zbieranych w czasie Adwentu karteczek. Poranne Msze roratnie stały się zarazem okazją do niesienia pomocy. Po liturgii można było wylosować: pastę do zębów, ołówek czy cukierka.

Przygotowania do wigilijnego obiadu trwają kilka dni. Po potrzebne produkty nikt nie idzie do sklepu, bo to znacznie podwyższyłoby koszty. Młodzież sama wyszukuje w okolicy odpowiednią krowę i zamawia weterynarza, by zbadał mięso. Wcześniej jeszcze zakupy na oddalonym o kilkanaście kilometrów targowisku w Ruhengeri. Worki z ryżem, kilkadziesiąt główek kapusty, marchew i przyprawy – to wszystko trafiła do parafialnej kuchni na wolnym powietrzu. Gotowanie trwa całą noc. Na zbudowanych z cegieł paleniskach ustawiono ogromne garnki. Nad ranem dziewczęta odpoczywają trochę na przyniesionych materacach, a gdy do kościoła przybywają pierwsze dzieci zaczynają przygotowywać obiadowe porcje. Patrzę na nie z podziwem. Swym zaangażowaniem i bezinteresownością obalają tezę o leniwych i cwanych Rwandyjczykach, których celem jest jedynie ich osobista korzyść i to za wszelką cenę.

Pasterka w południe i sztuczna choinka

Dziecięcy korowód, tańcząc i śpiewając, maszeruje przez wioskę. Rytm wygrywany jest na niesionych przed sobą bębnach. Wigilijna msza jest jednocześnie zakończeniem Adwentu jak i Pasterką. W Rwandzie, a szczególnie na jej wiejskich terenach nie odprawia się Mszy o północy. Decydują o tym względy bezpieczeństwa. Dla wielu nocny powrót do domu przez bananowy gaj mógłby skończyć się kradzieżą czy gwałtem. Z liturgii sprawowanej w lokalnym języku kinyarwnada rozumiem tylko jedno słowo: Emanuel. Bóg rzeczywiście jest z nami. Na dziękczynienie dziewczęta tańczą przed ołtarzem, a maluchy pląsając wybijają rytm śpiewanych pieśni. Szopka stoi pod bananowcem i pachnącymi cyprysami. Po liturgii nieokiełznanych głodomorów próbują opanować członkowie grupy młodzieżowej. Dzieciaki myją ręce. Pierwsze, swój wigilijny obiad zaczynają przedszkolaki. Przyglądają mi się uważnie, gdy tak jak one jem palcami. Maczam w sosie ryż, następnie jem kapustę i na koniec kawałek pachnącej przyprawami wołowiny. Do syta najada się prawie 2 tys. dzieci. Niektóre ostatni taki posiłek jadły przed rokiem, inne po raz pierwszy w życiu poznały smak mięsa.

Rytm świętowania w kraju Tysiąca Wzgórz wyznacza bieda. Choć na ulicy można już spotkać handlarza w czapce mikołaja czy chińskie sztuczne choinki i światełka, to wyplatane z liści banana szopki należą w domach do rzadkości. W niektórych są nawet drewniane figurki, do innych trafiają tutejsze tradycyjne kartki pocztowe. Na białym kartonie historia narodzenia Jezusa wyklejona jest z różnokolorowych pasm suchych liści bananowca. Podarunkiem świątecznym, jeśli już w ogóle się pojawia staje się nowe ubranie, plastikowe klapki (w całym kraju panuje bowiem rządowy zakaz chodzenia boso) czy przyszykowanie dla całej rodziny trochę lepszego jedzenia. Obok codziennej fasoli i bananów na stole pojawia się wówczas ryż czy wyjątkowo mięso. Mama Nikolasa (którego imię może oznaczać zwycięski lud) którego składam bożonarodzeniową wizytę przygotowała dla nas gotowany ryż z bananami, wszystko polane jest sosem z orzeszków pistacjowych. Jemy w pierwszej izbie niewielkiego domku. Ja, polski misjonarz, matka rodziny oraz sąsiad z sąsiedniej wioski, który z nami przyszedł. Pozostali przychodzą dopiero, gdy kończymy posiłek i ze stołu znikają talerze. W ten sposób unika się pokazania, że nie dla wszystkich starczy tego świątecznego jedzenia. A nakładane na talerz porcje są naprawdę imponujące.

Świąteczna loteria

Głos Stratona rozchodzi się echem po całej okolicy. Szef grupy młodzieżowej prowadzi w parafialnym teatrze tombolę, czyli loterię fantową. Zeszła się cała okolica. To nie tylko możliwość wygrania cennej nagrody, ale też jedyne w swym rodzaju wydarzenie towarzyskie i kulturalne w promieniu dziesiątek kilometrów. Większość ściska w dłoni po kilka wymiętych losów. Krzyk dopingu zrywa się, gdy losowana jest skórzana piłka. Szczęśliwcowi zazdroszczą jej wszyscy chłopcy. Emocje sięgają zenitu, gdy na scenę wjeżdża główna nagroda: rower. Dziewczyna która go wygrywa nie jest w stanie wypowiedzieć nawet słowa. Trzyma kierownicę i nie wierzy własnemu szczęściu. Polski marianin wyjaśnia mi, że jej rodzina wraz z rowerem otrzymała szansę na lepsze życie. „W warunkach ubogiej wioski jest on prawdziwym skarbem: służy za środek lokomocji, do transportu na targ bananów czy kanistrów z lokalnym piwem. Może też zarabiać na rodzinę stając się „taksówką” jakich pełno jeździ w okolicy” – mówi ks. Leszczyk. Rwandyjskie dzieci cieszą się drobiazgami, na które w Europie nikt nie zwraca już uwagi. Ich radość budzi nawet cukierek, zeszyt czy kolorowy ołówek.

Swoje trofea niosą do domu kolejni szczęśliwcy. Prawdziwy materac zastąpi, układaną na podłodze wyplataną z liści kukurydzy, matę do spania. Starszy mężczyzna, którego wszyscy nazywają tu papa Jozefu, wygrywa elegancką sukienkę, a kilkuletnia dziewczynka męską koszulę. Ubrania nie pasują na zwycięzców. Rusza więc handel wymienny. Za nic na świecie nie odda swego szczęśliwego losu matka kilkorga dzieci. Gdy słyszy, że wygrała ubezpieczenie zdrowotne dla całej rodziny z przejęciem czyni znak krzyża. Obowiązkowe, a wciąż za drogie dla najuboższych ubezpieczenie gwarantuje bezpłatne leczenie w szpitalach i przychodniach, a także podstawowe leki. To prawdziwy przewrót. Malaria, cholera, Aids wciąż zbierają tu śmiertelne żniwo.

Początek nowego roku to niekończące się pielgrzymki po pomoc na opłacenie minerwalu, czyli czesnego za szkołę. Nauka rozpoczyna się w styczniu. Ks. Ryszard Kusy MIC, proboszcz parafii w Nyakinama zauważa, że coraz większym kryterium niesienia pomocy staje się nie tyle ubóstwo, bo ono jest tu powszechne, ile chęć zmiany własnego losu na lepsze. Pozytywnych przykładów nie brakuje: młodzież dwa lata oszczędzała na upragnione organy elektroniczne. Eugenia i Deodatus skończyli kurs krawiecki i otrzymawszy w prezencie maszyny planują otwarcie własnego zakładu krawieckiego. Starsza młodzież opiekuje się przy parafii dziećmi. Wielu mówi, że w przyszłości chcą zmieniać na lepsze oblicze Rwandy, tak, jak obecnie robią to misjonarze. Przyszłość mieszkańców bananowych gajów w dużej mierze zależy od nich samych. Nie wystarczy, bowiem rządowa propaganda nakazami wymazująca z kraju nędzę. Powszechny nakaz noszenia butów nie oznacza wcale, że ludziom żyje się lepiej.