Gdy po egzekucji w ich domu znaleziono Biblię, okazało się, że zakreślili w niej na czerwono dwa fragmenty – tytuł: „Przykazanie miłości. Miłosierny Samarytanin” i zdanie: „Albowiem jeślibyście miłowali tylko tych, którzy was miłują, jakąż byście mieli za to zapłatę?”. To mówi więcej o życiu Ulmów niż tysiące opracowań.
Biała, kryta wapnem chata. 550 metrów od parafialnego kościoła. Trzeba ją zobaczyć, dotknąć strzechy, by zrozumieć to, co wydarzyło się w wiosce. Dwie izby, w których krzątało się ośmioro Ulmów, i mały stryszek, gdzie Żydzi ukrywali się za ścianą siana. Jak w takim mikroświecie pomieścić kilkanaście osób? Jak ich wyżywić? Jak nie zwariować w tej klaustrofobicznej przestrzeni? Im bardziej poznaję Ulmów, tym silniej zawstydza mnie ich wybór.
Rytm
Pole, kapliczka, pole, kapliczka, pole, krzyż. To rytm tej ziemi. Markowa tonie w dywanach łąk i szachownicach pól. Tu wyrośli. Na co dzień czytamy o ich dramatycznych wyborach, przelanej krwi, heroizmie. A mnie interesuje historia opowiedziana nie z wysokiego „C”, ale pisana przez „c” zwykłe, jak codzienność.
Spaceruję po skąpanym w słońcu cmentarzu. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to króciutkie jedno- lub dwusylabowe nazwiska: Lonc, Homa, Kud, Bar, Ulma, Szylar, Szpytma (rodzina Mateusza, wiceprezesa IPN pochodzi właśnie z tej wioski). Ulmowie znali się od urodzenia. Byli stąd. Oboje urodzili się w Markowej – Józef w 1900 r., a Wiktoria, z domu Niemczak, dwanaście lat później. Oboje pochodzili z rodzin, w których się nie przelewało i które znały smak i cenę ciężkiej pracy. – Spotykali się często: w szkole, na polu, na drodze, w kościele św. Doroty – opowiada Maria Ryznar-Fołta, prezeska Towarzystwa Przyjaciół Markowej. – Prawdopodobnie najbardziej zbliżyli się jednak do siebie, pracując w Związku Młodzieży Wiejskiej Rzeczypospolitej „Wici”. To tam uczyli się, czym jest służba w praktyce.
Pochodząca z wielodzietnej rodziny Wiktoria pobierała nauki na Uniwersytecie Ludowym w Gaci. W 1935 r. cała wioska żyła ich ślubem. Rok później na świat przyszła Stanisława, potem kolejno: Basia (1937), Władek (1938), Franek (1940), Antoś (1941) i Marysia (1942).
REPRODUKCJA ROMAN KOSZOWSKI /FOTO GOŚĆ Wesele Wiktorii i Józefa Ulmów, 7 lipca 1935 roku.Józef był synem Marcina i Franciszki z domu Kluz. Rytm dnia wyznaczała praca na trzyhektarowym gospodarstwie. Jak inne dzieciaki z Markowej, od najwcześniejszych lat pomagał w niej rodzicom. Ukończył czteroklasową szkołę powszechną, a jako 21-latek został powołany do wojska. Po ośmiu latach rozpoczął naukę w szkole rolniczej w Pilźnie, którą ukończył, z bardzo dobrym wynikiem. – Z Pilzna, w liście z 20 lutego 1930 roku, udzielał rodzicom instruktażu, co mają zrobić z roślinami strączkowymi, które leżakują na strychu. Pisał, że trzeba je przewietrzyć, fasolę wyłuszczyć, a soję jedynie przewietrzyć i zostawić, aby jej nie zmarnować. On już niemal 100 lat temu przeczuwał, że soja stanie się bardzo pożyteczną rośliną (dziś podstawowy składnik pożywienia wegetarian!) – uśmiecha się Maria Ryznar-Fołta. – Był człowiekiem nie tylko wielkiego serca, ale i otwartego umysłu oraz bardzo szerokich horyzontów. Wizjonerem, nie boję się użyć tego słowa – dodaje.
Zerkam na ten list. „Żółta fasola to »Claus Riwal«, biało-zielonkawa, płasko-podłużna to »Cud Francji«, biała pękata z rdzawą plamką to »Złoty deszcz«. Zobaczyć w piwnicy sadzonki pigwy i rajskiej, czy myszy nie ruszają” – przypominał rodzicom Józef.
Pokrzyżowane plany
Po powrocie do domu zaczął realizować swe wielkie pasje: założył pierwszą szkółkę drzew owocowych w wiosce i zaczął utrzymywać się ze sprzedaży sadzonek. To dzięki niemu pojawiły się w Markowej szczepione jabłonie. Uprawiał warzywa, owoce i był pasjonatem bartnictwa. Zaangażowanie i pasję nagrodzono podczas Powiatowej Wystawy Rolniczej w Przeworsku, którą w 1933 r. zorganizowało Okręgowe Towarzystwo Rolnicze. Zachowała się część księgozbioru, opatrzona ekslibrisem „Biblioteka domowa – Józef Ulma”. Na półce w chacie Ulmów stały: „Podręcznik Elektrotechniczny”, „Wykorzystanie wiatru w gospodarce”, „Radiotechnika dla wszystkich”, „Przemysł drobny”, „Przyroda i technika”, „Atlas geograficzny”, „Słownik wyrazów obcych”, „Podręcznik fotografii”, a nawet książki o australijskich Aborygenach! Józef prenumerował również „Wiedzę i Życie”. Jeśli książka zniszczyła się, własnoręcznie ją naprawiał. Jego kolejną pasją było introligatorstwo. Do dziś w domach w Markowej ludzie przechowują stare zakurzone tomy, na których obwolutach widać pieczęć „Józef Ulma”. Markowianin Antoni Olbrycht, uczeń szkoły powszechnej, pożyczył od dyrektora książkę. Niestety, pozostawił ją na stole i dorwał się do niej pies. Przerażony chłopiec pobiegł natychmiast do Ulmy, bo wiedział, że tylko on może mu pomóc. I tak się stało. Józef był złotą rączką. Zbudował maszynę introligatorską i… przydomową elektrownię wiatrową. To dzięki tej konstrukcji Ulmowie jako pierwsi w Markowej oświetlali dom prądem, a nie lampami naftowymi.
reprodukcja henryk przondziono /foto gość Józef nie tylko prowadził bardzo nowoczesne jak na tamte czasy gospodarstwo rolne, ale założył też hodowlę jedwabników, za którą został doceniony podczas wystawy rolniczej w Przeworsku w 1933 roku.Był człowiekiem renesansu. Założył plantację drzew morwowych, a w adaptowanych izbach mieszkalnych – hodowlę jedwabników (sensacja na całą okolicę!). Pomagał mu w tym brat Władysław, który zapamiętał „szum larw jedwabników karmionych morwami”. – Ciągnęły wycieczki, hodowlę odwiedzili książę Lubomirski i starosta z Przeworska. Ulma otrzymał za kokony 140 zł i 200 zł nagrody – opowiada Mateusz Szpytma. – Był jednym z pierwszych uprawiających w Markowej warzywa. W jego ogrodzie rosły sałata i pomidory. Pasje i wynalazki Ulmy budziły zainteresowanie wśród młodych. Angażował się w działalność Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej, a później Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici”, w którym był bibliotekarzem i fotografem. Często dyskutował z przyjeżdżającymi do Markowej działaczami ludowymi i spółdzielczymi, którzy po sąsiedzku, dwie parcele dalej, zakładali pierwszą w Polsce wiejską spółdzielnię zdrowia, w co również zaangażował się Ulma. Przez pewien czas był także prezesem spółdzielni mleczarskiej.
Rodzina, choć niezwykle „obrotna” i gospodarna, nie była wcale zamożna. Mieszkała w skromnym dwupokojowym, tymczasowym domu. Mieli inne plany. Rok przed wybuchem wojny zakupili 5 hektarów czarnoziemu w Wojsławicach, nieopodal Sokala na wschodnim krańcu województwa lwowskiego. Przeznaczyli na to całe oszczędności. Tam chcieli przeprowadzić się z rodziną. Nie doczekali się. Wybuchła wojna.
Sąsiedzi wspominali ich jako ludzi żyjących na co dzień słowem Bożym. Świadkowie procesu beatyfikacyjnego podkreślali, że Ulmowie byli ludźmi uczciwymi, sumiennymi i odpowiedzialnymi. Pomagali innym i czynili to bez rozgłosu. Mieszkańcy Markowej przychodzili do nich, mówili o problemach i prosili o radę.
Ulmowie żyli wedle zegara roku liturgicznego: Adwent, Boże Narodzenie, wielkopostna pokuta, palmy, pisanki, majowe, procesja Bożego Ciała. Część tych uroczystości Józef dokumentował na zdjęciach.
Ocalił od zapomnienia
Był pasjonatem fotografii. Pierwszy aparat skonstruował (a jakże!) samodzielnie, ale gdy fundusze na to pozwoliły, zakupił profesjonalny sprzęt. To dzięki jego zdjęciom poznajemy klimat ciężkiej pracy rzeszowskiej wsi. To on ocalił ten świat od zapomnienia. Zerkam na fotografie i mogę znów być pod organistówką, gmachem szkoły, w której dzieciaki uczyły się w dwu dużych salach lekcyjnych (w budynku mieszkał też dyrektor, a w większej z sal odbywały się przedstawienia amatorskiego teatru, w którym występowała Wiktoria). Ulma fotografował wierzby, łany zbóż, rozstaje błotnistych dróg, chałupy, będące jasnym punktem odniesienia na czarnej rozoranej ziemi, orszaki weselne, stogi obłędnie pachnącego siana, powódź we wsi Gać (w 1934 r. wylała rzeka Markówka), sadzenie ziemniaków, żniwa, Ochotniczą Straż Pożarną w Markowej, dzieciaki w strojach krakowskich z wychowawczynią Stefanią Szylar. – Ulma pozostawił po sobie setki klisz – wyjaśnia Mateusz Szpytma. – Nieistniejący już dzisiaj niewielki dom stał na uboczu, otoczony ogrodem pełnym kwiatów i drzew. Na jego tle dzieci z mamą, odświętnie ubrane po powrocie z niedzielnej Mszy, w rękach trzymają bukiety polnych kwiatów. Piękna pogoda, uśmiechy. Nic nie wskazuje, że toczy się wojna, a na strychu domu ukrywa się już od miesięcy ośmioro Żydów: pięciu mężczyzn z Łańcuta oraz sąsiedzi z rodzinnego domu Józefa Ulmy – Lea z siostrą Gołdą i jej małą córeczką.
Nic nie zapowiada koszmaru.
Ostateczne rozwiązanie
W drugiej połowie 1942 r. do chaty Ulmów zapukali Żydzi, a rodzina wykonała heroiczny krok: mimo biedy i nieustannego zagrożenia życia zdecydowała się przyjąć do swojego domu osiem osób. A przecież doskonale wiedziała, że na mocy rozporządzenia, które 15 października 1941 r. wydał generalny gubernator Hans Frank, Żydzi opuszczający teren gett mieli być karani śmiercią, a identyczny wyrok czekał na tych, którzy ośmieliliby się udzielić im pomocy.
REPRODUKCJA ROMAN KOSZOWSKI /FOTO GOŚĆ Wiktoria Ulma z dziećmi. Być może uczy je pisania lub czytania albo pomaga w odrabianiu pracy domowej.Józef przyjął pod strzechę łańcuckiego handlarza bydłem Saula Goldmana, jego czterech synów: Barucha, Mechela, Joachima i Mojżesza. Ukrywał również Gołdę (zwaną tu powszechnie Genią) Grünfeld i Leę Didner z malutką córeczką Reszlą. Czy znali się wcześniej? Józef pozostawał z żydowskimi sąsiadami w dobrych stosunkach, handlował z nimi uprawianymi przez siebie warzywami. Wiemy, że wraz z Goldmanami zajmował się garbowaniem skór, które sprzedawał, by zarobić na życie. Ukrywający się Żydzi być może łożyli na swe utrzymanie; nic nie wskazuje jednak na to, aby Ulmowie pomagali im w zamian za gratyfikację finansową. Mieszkańcy musieli domyślać się, że ukrywają Żydów, bo zaczęli kupować więcej żywności niż dotąd. Gdy brat Józefa Antoni Ulma przestrzegał: „Nie przechowuj Żydów, bo będą z tego kłopoty”, słyszał krótkie: „Nie mogę ich wyrzucić, bo to są również ludzie”.
Na kolana
Stanisława Kuźniar, która była częstym gościem w domu Józefa i Wiktorii, wspomina: „On był bardzo za nią”. Przecież w tym zdaniu zawierają się cała złożoność, miłość, codzienność wielodzietnej, ciężko pracującej rodziny! Pani Stanisława, chrzestna małego Władzia Ulmy, zapamiętała charakterystyczny obrazek: ojca, który każdego dnia klękał z rodziną do wieczornej modlitwy.
Po egzekucji w ich domu znaleziono rodzinną Biblię. Podkreślili w niej na czerwono dwa fragmenty – tytuł podrozdziału: „Przykazanie miłości. Miłosierny Samarytanin” i zdanie: „Albowiem jeślibyście miłowali tylko tych, którzy was miłują, jakąż byście mieli za to zapłatę?”.
Tekst pochodzi z dodatku specjalnego „Męczennicy z Markowej”, który ukazał się wraz z 36. numerem GN (na niedzielę 10 września), a przygotowany został z okazji beatyfikacji rodziny Ulmów.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.