Ilu ich jest? Nie wiadomo. Na pewno znacznie więcej, niż czczonych w Kościele oficjalnie. Mowa o świętych oczywiście. Tych, których czcimy w Uroczystość Wszystkich Świętych.
Tłumnie odwiedzane cmentarze, mnóstwo kwiatów, zapalone znicze. Piękny zwyczaj. Jest w nim zapisana nasza miłość do tych, którzy odeszli. Nawet jeśli niespecjalnie za nimi tęsknimy, to przecież jej wyrazem jest to, że przychodzimy. I bardziej jeszcze opiekowanie się ich grobem. W liturgii Kościoła ten dzień nie jest jednak poświęcony zmarłym. W każdym razie nie wszystkim zmarłym. Czcimy tego dnia świętych. Wszystkich.
Wcale nie tak trudne wyzwanie
Świętość to nie bezgrzeszność. Owszem, święty unika zła, a jego stylem życia jest dobro. Ale świętym staje się człowiek przez to, że jest blisko Boga. To Jego świętość sprawia, że człowiek też może stać się święty; ten, kto żyje blisko Boga staje się z czasem do Niego coraz bardziej podobny. Niedościgły ideał? Wcale nie. Przecież nie chodzi o robienie rzeczy wielkich. Chodzi o to, by w każdym czasie, w każdym miejscu żyć tak, jak na naszym miejscu żyłby Jezus Chrystus. Trudne? No właśnie: gdy człowiek stara się być blisko Boga, wcale nie. Wybór dobra, wybór cnotliwego życia, staje się po prostu stylem bycia. Takim Bożym stylem bycia. Jednak dopóki jesteśmy tu, na ziemi, zawsze może człowiekowi jeszcze "odbić". Coś – jakieś trudne doświadczenie życiowe, zniechęcenie, jakieś doczesne troski – może sprawić, że odejdziemy od Boga. W Uroczystość Wszystkich Świętych wspominamy zaś tych, których ostateczny wybór Boga jest już pewny. Tych, którzy mniej czy bardziej święci przekroczyli już próg śmierci i cieszą się w niebie wiecznym szczęściem.
Dopuszczeni do oglądania Boga twarzą w twarz
Kto jest w niebie? Z ludzi oczywiście? Kogo w tym sensie można nazwać świętym? W Katechizmie Kościoła Katolickiego wyjaśniono (1023):
Ci, którzy umierają w łasce i przyjaźni z Bogiem oraz są doskonale oczyszczeni, żyją na zawsze z Chrystusem. Są na zawsze podobni do Boga, ponieważ widzą Go "takim, jakim jest" (1 J 3, 2), twarzą w twarz.
Umierają w łasce i przyjaźni z Bogiem... Kościół uczy że aby móc osiągnąć niebo trzeba najpierw chrztu, a później trwania w łasce uświęcającej. Gdy się ją utraci – przez grzech śmiertelny, ciężki – trzeba pojednania z Bogiem. Normalnie, przez spowiedź, nazywaną sakramentem pokuty i pojednania (z Bogiem, z Kościołem). Gdy jednak człowiek nie może się wyspowiadać Kościół wierzy, że to pojednanie z Bogiem może dokonać się przez szczery żal. Żal, w którym jest pragnienie bycia blisko Boga i uznanie, że wbrew naszym wcześniejszym grzesznym wyborom, to On w kwestii dobra i zła miał rację. Jego wyrazem może też być przyjęcie sakramentu namaszczenia chorych. Gdy jest się cięzko chorym oczywiście i nie ma się już sił spowiadać...
Ale – trzeba to zauważyć – w przytoczonym wyżej fragmencie katechizmu jest mowa też o tym, że do bycia na zawsze z Chrystusem trzeba nie tylko umrzeć pojednanym z Bogiem, ale być doskonale oczyszczonym. Co to znaczy? Można chyba powiedzieć o dwóch rodzajach brudu, z którego człowiek pojednany z Bogiem powinien się jeszcze oczyścić. Pierwszy to brud lekceważenia mniejszego zła (grzechów powszednich, lekkich). Drugi, to brud zła, którego się za życia nie naprawiło; za które się nie odpokutowało. Z obu tych rodzajów brudu można oczyścić się w czyśćcu. Bo w niebie nie ma miejsca na żaden brud (ten temat szerzej potraktowany zostanie w tekście na Dzień Zaduszny).
W Katechizmie Kościoła Katolickiego do tego właśnie nawiązano. I napisano jeszcze ciut więcej (1023):
Powagą apostolską orzekamy, że według powszechnego rozporządzenia Bożego dusze wszystkich świętych... i innych wiernych zmarłych po przyjęciu chrztu świętego, jeśli w chwili śmierci nie miały nic do odpokutowania... albo jeśliby wówczas miały w sobie coś do oczyszczenia, lecz doznały oczyszczenia po śmierci... jeszcze przed odzyskaniem swoich ciał i przed Sądem Ostatecznym, od chwili Wniebowstąpienia Zbawiciela, naszego Pana Jezusa Chrystusa, były, są i będą w niebie, w Królestwie i w raju niebieskim z Chrystusem, dołączone do wspólnoty aniołów i świętych (...).
Jak widać autorzy katechizmu wprowadzają tu nowe wątki: wspomniana jest między innymi kwestia sądu ostatecznego, zmartwychwstania ciał i faktu wieczności nieba. Ale o tym za chwilę. W tym miejscu warto zadać inne pytanie: czym jest to niebo? I na ile w niebie będziemy sobą?
Niebo: wspólnota z Bogiem i świętymi
W nawiązaniu do poprzednich wyjaśnień w kolejnym punkcie Katechizmu napisano (1024-1025):
To doskonałe życie z Trójcą Świętą, ta komunia życia i miłości z Nią, z Dziewicą Maryją, aniołami i wszystkimi świętymi, jest nazywane "niebem". Niebo jest celem ostatecznym i spełnieniem najgłębszych dążeń człowieka, stanem najwyższego i ostatecznego szczęścia.
Żyć w niebie oznacza „być z Chrystusem”. Wybrani żyją „w Nim”, ale zachowują i - co więcej - odnajdują tam swoją prawdziwą tożsamość, swoje własne imię.
Niebo to więc życie we wspólnocie z Bogiem i wszystkimi świętymi. Nie, nie tylko tymi, którzy zostali przez Kościół świętymi ogłoszeni, ale wszystkimi, bez wyjątków. Także zapewne wieloma naszymi bliskimi, którzy poprzedzili nas na drodze do wieczności. Poznamy ich tam. Spotkamy się. Będziemy mogli wspominać czas życia na ziemi. Chwile dobre i złe. Ale z ranami już zagojonymi, uleczonymi miłością... Bóg nie odbierze nam naszej tożsamości: na zawsze pozostaniemy sobą. I nie będzie tam żadnego zła: cierpienia, łez, krzywd, bólu i śmierci.
Czy naprawdę chcę nieba?
Warto zauważyć jeszcze jedno: niebo jest „spełnieniem najgłębszych dążeń człowieka, stanem najwyższego i ostatecznego szczęścia”. Jest nad czym rozmyślać, prawda? Bo rodzi pytanie co jest moim najgłębszym dążeniem? Czy jest ono do pogodzenia z niebem? No bo jeśli jest to na przykład pragnienie panowania nad innymi, to chyba nie. Jeśli jest to chęć posiadania więcej niż inni, to chyba też nie. Bo w tych obu i wielu innych wypadkach ktoś chce być ważniejszy, lepszy niż inni, więc nie może być mowy o doskonałej wspólnocie. Chodzić musi o najgłębsze dążenia będące jednocześnie do pogodzenia z miłością. To ważny przyczynek do rozmyślań nad wspomnianą wcześniej potrzebą oczyszczenia tych, którzy osiągają niebo. Przecież gdybym osiągnął niebo, a jednocześnie byłaby we mnie jakaś doza egoizmu, nie mógłbym być w niebie naprawdę szczęśliwy... Wezwania, które słyszmy tu, na ziemi, wezwania do autentycznej miłości bliźniego, do zmiany nastawianie tak, by „posiadać siebie w dawaniu siebie” są w gruncie rzeczy wezwaniami do tego, by już teraz przyjąć wartościowanie obywateli nieba. Bo nadmiernie kochający siebie, zapatrzony w siebie, nie będę w niebie szczęśliwy. Przeczuwasz to, prawda? Doświadczyłeś przecież bezinteresowności, szczerej sympatii, przyjaźni... To w niebie będzie stała norma.
W niebie nie będzie nudno
Jest jeszcze inne pytanie, jakie rodzi katechizmowa zapowiedź dającego szczęście „spełnienia najgłębszych dążeń”: czy jeśli zrealizuję to marzenie nie pojawi się w moim życiu pustka i nuda? Bo w tym życiu tak przecież często jest. Gdy osiągam to, o czym marzyłem – samochód, dom, drugi dom, dalekie podróże, prywatny odrzutowiec – pozostaje niedosyt i nowe poszukiwanie celu, po którego zrealizowaniu dopiero mógłbym niby być szczęśliwy. Czy niebo, ze spełnieniem wszystkich pragnień, nie będzie więc po prostu nudne?
A czy droga, ciągle inna, ciągle zaskakująca, może być nudna? Tak, jeśli chciałoby się być już u celu. Nie, jeśli celu już nie ma; jeśli celem jest droga, jeśli można cieszyć się tym, co jest tu i teraz, bo wszędzie jest się u siebie. Podobnie zresztą jest z trwaniem we wspólnocie. Przebywanie z wąską grupą przyjaciół może na dłuższa metę być nużące. Ale jeśli to wielka wspólnota wspaniałych ludzi, o nudzie nie ma mowy. I co też ważne, znika też niebie obawa, że nie powiedziało się bliskim tego wszystkiego, co się chciało. Wszak w niebie nie ma przemijania. Można spotykać się zawsze, bez końca...
Cel to nie nuda, a lepszy świat
Takie ma być niebo. Warto jednak zwrócić uwagę, że niebo to nie świat duchów. Na razie tak jest, ale w dzień sądu ostatecznego wszyscy zmartwychwstaną. Czyli na powrót obleką się w ciała. Ciała nasze jakoś podobne do naszych ciał ziemskich, bo przecież nie utracimy swojej tożsamości. Ale ciała przemienione; podobne do ciała Chrystusa Zmartwychwstałego. Którego nie bolały rany, który jadł i pił z uczniami, ale który potrafił nagle zniknąć i nagle się pojawić.
To nasza przyszłość, ku termu dążymy. A póki co w Uroczystość Wszystkich Świętych cieszymy się z tych, którzy już osiągnęli niebo, już oglądają Boga twarzą w twarz. Być może nie ma (jeszcze) wśród nich wszystkich naszych bliskich zmarłych, ale zapewne dość wielu. Jednocześnie zaś tego dnia chrześcijanin na nowo uświadamia sobie, jakie jest jego ostateczne przeznaczenie. Nie, życie nie kończy się ani dwa metry pod ziemią ani w krematoryjnym piecu. Ono będzie trwało wiecznie. I o ile konsekwentnie będziemy trwali w wyborze nieba, dzięki Chrystusowi na pewno w tej szczęśliwiej wspólnocie przez całą wieczność będziemy mogli żyć.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Piotr Sikora o odzyskaniu tożsamości, którą Kościół przez wieki stracił.