Dziś 60 rocznica rozpoczęcia soboru watykańskiego II. "Kościół potrzebuje nawracać się bardzo mocno do Jezusa Chrystusa i błagać Go na kolanach o miłosierdzie, o nową wiosnę Kościoła. Prosić Ducha Świętego o odzyskanie jedności - ale nie przez kompromisy, a przez powrót do źródeł chrześcijańskiej wiary i miłości, na które nam wskazał sobór" - mówi ks. prof. Robert Skrzypczak z Akademii Katolickiej w Warszawie. W rozmowie z KAI teolog omawia m. in. najważniejsze tematy rozpoczętego 60 lat temu Sobory Watykańskiego II, wskazuje na błędy w jego recepcji oraz diagnozuje aktualne problemy Kościoła.
Dawid Gospodarek (KAI): Mija 60 lat od rozpoczęcia Soboru Watykańskiego II. Co dla Kościoła z perspektywy tego czasu było najważniejsze w tym soborowym wydarzeniu?
Ks. prof. Robert Skrzypczak: Sobór Watykański II bez wątpienia był największym wydarzeniem, jakie przeżył Kościół katolicki i chyba nawet całe chrześcijaństwo w XX wieku. Najważniejszą sprawą było to, że zrealizowany został sobór, którego już się nie spodziewano. Wcześniej były próby dokończenia dramatycznie przerwanego zajęciem Rzymu przez wojska włoskie Soboru Watykańskiego I z 1870 r. Z czasem jednak wszyscy zgodnie doszli do wniosku, że soborów Kościół już nie potrzebuje, bowiem wszelkie w tym względzie kompetencje na poprzednim soborze zostały przypisane urzędowi Piotrowemu, więc także Kurii Rzymskiej. Są to sprawy związane z jednością wiary i z jednością Kościoła, czyli kwestie doktrynalne i dyscyplinarne. Zakładano, że w sposób skuteczny może je wszystkie rozwiązywać Kuria Rzymska. Nie spodziewano się więc kolejnego soboru, stąd ogromne zaskoczenie decyzją Jana XXIII, który, jako niemal 80-letni człowiek, 25 stycznia 1959 r. ogłosił zamiar zwołania kolejnego soboru.
Jaki wtedy był Kościół?
– To był czas, kiedy w Kościele katolickim pulsowało, fermentowało wiele ruchów odnowy. Np. ruch tzw. nowej teologii, czyli ośrodków, które na nowo, z nowym impetem, w nowym kluczu i nowym języku rozwijały inteligencję wiary, sięgały po myśl Ojców Kościoła. Rozwinął się ruch patrystyczny, liturgiczny i biblijny, a także ekumeniczny. To wszystko pulsowało i jakby nawarstwiło się w czasie ogłoszenia soboru. Sobór mógł więc korzystać z ogromnego potencjału intelektualnego i duchowego, który wówczas nagromadził się w Kościele.
Ze zwołaniem soboru przez Jana XXIII mocno kojarzy się hasło otwartego okna. Na co papież chciał otworzyć Kościół? Albo z czego przewietrzyć?
– Metafora otwartego okna padła w rozmowie z pewnym dziennikarzem. Jan XXIII na pytanie o to, co pragnie osiągnąć zwołaniem soboru, po chwili zastanowienia podszedł do okien, otworzył je i powiedział - chciałbym wpuścić trochę powietrza do Kościoła. To oczywiście była metafora, bo tym, powiedzmy, stęchłym powietrzem w pomieszczeniu miał być klimat, atmosfera Kościoła, który wychodził z epoki wcześniejszej konfrontacji z Oświeceniem i różnymi nurtami filozoficznymi, które kwestionowały chrześcijańską wiarę, a także sytuacja Kościoła w świecie. Kościół zmagał się wówczas z ruchami takimi, jak scjentyzm, darwinizm, socjalizm, komunizm czy naturalizm. W związku z tym przybrał postać oblężonej twierdzy, postać zdecydowanie defensywną. Teologia stała się apologetyczna, bardzo dobrze racjonalnie zorganizowanym systemem, zwanym neoscholastyką.
W chrześcijańskim myśleniu brakowało świeżości, rozwoju. Dlatego też Sobór Watykański II w swej warstwie teologicznej sięgnął przede wszystkim do źródeł, na tym miała polegać odnowa Kościoła. Pracom ojców soborowych i ekspertów towarzyszyło hasło “ressourcement” - powrotu do źródeł chrześcijaństwa.
Czytaj też: Dziś żyje pięciu uczestników Soboru Watykańskiego II
Stąd właśnie szukanie inspiracji w odnowie Kościoła nie w oczekiwaniach społecznych, nie w zafascynowaniu nowoczesnością, modernizmem, ale poprzez sięgnięcie do korzeni – obfite czerpanie z teologii patrystycznej, teologii biblijnej. Wydobycie z niej pewnych wymiarów myśli chrześcijańskiej, które zostały trochę zapomniane, takich jak spojrzenie na działanie Boga z punktu widzenia historyczności, czyli historia zbawienia, teologia znaków czasu. Powrót do misterium paschalnego Jezusa Chrystusa i w tym świetne interpretowanie wydarzenia zbawczego Chrystusa, Jego działania w liturgii, w modlitwie. Ponowne sięgnięcie po pierwszeństwo słowa Bożego, nie tyle w znaczeniu tekstu, ale objawiającego samego siebie w słowie Boga. Zresztą o to chodziło Janowi XXIII i ojcom soborowym, żeby w zmieniającym się świecie wskazywać na prymat Boga.
Zmieniającym się świecie, czyli?
– To były lata 60. XX wieku, czyli świat, który wyszedł z dwóch strasznych wojen, który na nowo zaczął się rozwijać, ale nie idąc w kierunku odkrywania ponownie pierwszego miejsca Boga, a odwrotnie - w kierunku laicyzacji, nowoczesności, w której wiara transcendentna i przesłanie Kościoła nie były brane pod uwagę. To jest czas, kiedy rozwija się typ człowieka technokraty, skoncentrowanego na swoim własnym postępie, albo też człowieka socjalisty, usiłującego zmieniać rzeczywistość według ideału Rewolucji Francuskiej i bolszewickiej.
Czytaj też: Święta góra Sobór
Ojcowie soborowi uznali, że cała ta atmosfera jest odpowiednia, aby Kościół wykorzystał swoją szansę i poprzez sobór mógł dokonać jakby na nowo swojej własnej autoprezentacji, czyli przedstawić światu w nowy sposób, w nowym języku, z nowym zaangażowaniem, odwieczne, jedyne, nauczanie Chrystusowe, spoczywające w zasobach wiary Kościoła.
Na Soborze próbowano też opisać ówczesną sytuację społeczną, polityczną, kulturową w świecie. Z perspektywy czasu - które ujęcia, spostrzeżenia, były trafne, dalekowzroczne? A może czegoś nie przewidziano, coś oceniono lub opisano źle?
– Zwłaszcza poprzez Konstytucję duszpasterską o Kościele “Gaudium et Spes” usiłowano zbliżyć się do nowego opisania obecności Kościoła we współczesnym świecie. Sama kategoria “świata” została wzięta pod uwagę prawdopodobnie po raz pierwszy w historii soborów. Ta Konstytucja nie była planowana. Wśród siedemnastu schematów, które przygotowano na rozpoczęcie soboru – miały one być podstawą do przyszłych orzeczeń soborowych – nie było takiego dokumentu, który by swoim zainteresowaniem obejmował świat. To zrodziło się w trakcie debat soborowych, zwłaszcza kiedy pod koniec pierwszej sesji soborowej postawiono przed ojcami zasadnicze pytanie: “Ecclesia, quod dicis de te ipsa?” - Kościele, co mówisz sam o sobie?
Ojcowie soborowi zrozumieli, że ten sobór ma być przede wszystkim soborem eklezjologicznym, czyli ma skoncentrować się na fragmencie “Credo”, w którym mówimy “Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół”. Sobory do tej pory zwykle rozwijały jakąś część chrześcijańskiego wyznania wiary. Teraz przyszedł czas właśnie na tę prawdę. Stawiano pytania - Kościele, kim jesteś? Jaka jest twoja misja? Kto cię powołał do istnienia? Jaka jest twoja fundamentalna zasada ożywiająca? Jaki jest twój cel i przeznaczenie?
W związku z tym wyłoniły się propozycje, by Kościół opisać na dwóch wymiarach - ad intra i ad extra, czyli kim jest Kościół sam w sobie, jaka jest jego natura, misja, jakie jest jego przeznaczenie, czyli po co Bóg powołał Kościół w kontekście życia ludzi i funkcjonowania świata. I tak wyłoniła się owa kategoria świata.
Przy czym Pismo Święte przedstawia świat w dwojaki sposób. Z jednej strony jest to ten świat, w którym żyjemy, który stanowi szansę, warunki naszego bytowania, rozwoju. Tu jako Kościół jesteśmy posłani. To świat jako arena dziejów, na którą wkracza Bóg, by zbawić człowieka, i zbawiając człowieka, zbawić także całą otaczającą go rzeczywistość. To pozytywne rozumienie świata jednocześnie w Piśmie Świętym ma drugie, negatywne – jest to świat jako miejsce działania ciemności, demona. Jezus nazywał diabła księciem tego świata. Święty Jan mówi, by nie kochać świata ani niczego, co do niego należy, a kto kocha świat, nie kocha Boga… W tym drugim znaczeniu świat jest miejscem wrogim Bogu, jest jakby zagęszczeniem się czynników, które zwalczają w człowieku jego powołanie transcendentne, czyli to, o czym mówił Jezus - że On nie jest z tego świata, nie jest królem tego świata. Jego Królestwo jest niebieskie, eschatologiczne i w związku z tym także swoich uczniów powoływał do tego, żeby żyjąc na tym świecie, nie traktowali go jako celu, ale drogę - bowiem zmierzają do innego świata. Stąd właśnie Jezus modlił się - nie proszę, abyś zabrał ich ze świata, ale byś ich ustrzegł od złego. Pierwsi chrześcijanie właśnie w ten sposób traktowali swoją egzystencję i misję - są w tym świecie, ale nie należą do tego świata, bowiem cel ich dążeń jest niebieski, idą do nieba. Rozumieli się jako obcy w cudzym świecie.
Te dwa rozumienia “świata” wzięto na soborze pod uwagę. Było to czymś nowym, co wpuściło ogromną ilość życiodajnego tlenu do naszego katolickiego myślenia, dlatego, że na nowo Kościół poczuł się ważny, potrzebny, na nowo odkrył cel, który Jezus związał z jego istnieniem na świecie. To miało służyć także nowemu dynamizmowi misyjnemu, a także sposobowi przeżywania swojego własnego życia w poczuciu otwartości na innych ludzi, do których jesteśmy posłani. Stąd właśnie zainteresowanie Kościoła ekumenizmem, czyli wyznawcami Chrystusa w innych denominacjach; dążenie do zjednoczenia. Otwarcie na dialog z innymi religiami, szukając w nich rozsianych ziaren prawdy i uświęcenia - którą to intuicję zaczerpnięto od św. Justyna z II wieku. Stąd też otwartość na dialog także z inaczej myślącymi, z niewierzącymi, z tzw. ludźmi dobrej woli.
Dzisiaj, z punktu widzenia tych 60 lat od rozpoczęcia soboru, uwzględniając to, co się działo po soborze, możemy powiedzieć, że w interpretacji nauki soborowej doszło do pewnego błędu, nadużycia. To znaczy zdecydowanie przeważyła ta pozytywna opinia o świecie, a została zlekceważona ta druga, związana z grzechem i buntem wobec Boga, działalnością diabła. W związku z tym uchwycono się zbyt optymistycznej koncepcji świata, jakby świat był tylko tym przyjaznym miejscem, uroczym polem, na które możemy wkroczyć, by go uprawiać. I w wielu miejscach, zamiast wnieść w ten świat nową Ewangelię, Kościół naiwnie i nieroztropnie pozwolił się zeświecczyć. Świat należy do Boga, ale światowość należy do diabła. Właśnie ta światowość, powolne zeświecczanie katolickiego myślenia, katolickiej dyscypliny, a w konsekwencji także katolickich środowisk, doprowadziło w wielu miejscach do osłabienia albo wręcz zaniku Kościoła. Kościół rozpuścił własną tożsamość w rzeczywistości świata, nie biorąc pod uwagę, że ten świat może być także nieprzychylny, wrogo nastawiony do Ewangelii.
Czytaj też: Karol Wojtyła - jeden z ojców Soboru Watykańskiego II
Wracając tu do metafory okna, niektórzy dość złośliwie mówią, że sobór rzeczywiście otworzył okno, ale w konsekwencji ludzie z Kościoła przez to okno wyszli… I rzeczywiście, gdy spojrzymy na posoborowe statystyki dotyczące ilości wiernych, powołań do prezbiteratu i powołań zakonnych widać dość mocno szybki spadek, w dodatku zatrważająca ilość duchownych zaczęła zrzucać sutanny i habity. Już ogłaszano “nową wiosnę Kościoła”, a przyszła kryzysowa jesień… Czy to wina soboru?
– Rzeczywiście, tym zjawiskom aktualnie towarzyszy bardzo szeroka refleksja. Jest ona nazywana tzw. recepcją soboru, czyli refleksją nad wprowadzaniem soboru w życie, a także hermeneutyką soboru, czyli sposobem interpretowania przesłania soborowego. Trzeba zwrócić uwagę na to, że odnowa soborowa natrafiła zwłaszcza w świecie zachodnim na wiele bardzo gwałtownie realizujących się ruchów przemian, odnowy.
Sobór nie przewidział, że trzy lata po jego zakończeniu wybuchnie rewolucja seksualna, nie przewidział rozprzestrzenienia się pigułki antykoncepcyjnej i siły jej niszczącego wpływu na małżeństwo i rodzinę. Nie przewidział także, że znajdziemy się niebawem w tzw. zglobalizowanej wiosce, czyli w świecie połączonym siecią, systemem Internetu.
To wszystko sprawia, że w wielu miejscach Kościół zaczął się gubić, bowiem będąc w fazie przemiany - i to czasami bardzo entuzjastycznej i szybkiej – jakby osłabiał swoją “immunologię”, osłabiał swoje poczucie tożsamości. W wielu miejscach środowiska kościelne dały się przenikać myśleniem socjalistycznym, komunistycznym, inspiracją marksistowską, freudyzmem. Stąd efekt wypłukania substancji Kościoła. Wydawało się, że na fali soborowego entuzjazmu musimy wychodzić z tego, co katolickie, żeby szukać tego, co chrześcijańskie. A potem, szukając tego co chrześcijańskie, mówili, że to jest to samo, co ludzkie, humanistyczne.
Mieliśmy do czynienia z silnym antropocentryzmem, czyli skoncentrowaniem się na człowieku, na jego potrzebach, ale z oderwaniem się od spoglądania jednocześnie z wiarą na żywego osobowego Boga. Zaniechano głoszenia Jezusa Chrystusa - mówiono, że trzeba nasycić świat wartościami ludzkimi, nazywano je nawet wartościami Królestwa Bożego…
Był też obecny pewien ideał laicyzacji - wielu teologów głosiło wówczas teologię śmierci Boga, albo teologię kenozy Kościoła, jakoby Kościół dla dobra tego świata miał w nim obumrzeć. To wszystko mocno przyczyniło się do osłabienia Kościoła, katolicyzmu. Przestano dbać o własną tożsamość w euforii i entuzjazmie łączenia się, współpracy, takiego bezkrytycznego otwarcia się na świat. To spowodowało w wielu miejscach poczucie zamętu, zaniku wyjątkowej oryginalności chrześcijaństwa. Ludzie przestali się orientować, czym jeszcze jest Kościół, a czym nie.
Dużo łagodniej to wszystko wyglądało w Polsce.
– W warunkach polskich widzimy, że “sobór” nie spowodował takiego zamętu. To było związane z mądrością prymasa Stefana Wyszyńskiego i innych polskich biskupów, którzy byli oczywiście protagonistami soboru, uczestniczyli w sesjach, rozumieli odnowę soboru - ale tę właściwą, czyli odzyskanie priorytetu Boga w liturgii i misterium paschalnego w sakramentach, odzyskanie pierwszego miejsca dla słowa Bożego w pobożności człowieka, odzyskanie właściwego rozumienia charyzmatów i powołań w Kościele. Doceniali to wszystko, ale wiedzieli, że w warunkach funkcjonowania Kościoła w dyktaturze komunistycznej, w świecie wrogim Kościołowi, nie można pozwolić sobie na zbyt szybkie reformy, bo reformy osłabiają Kościół. Wprowadzają go w fazę przejściową, transformacji, a to jest niebezpieczne.
Biskupi też wiedzieli, jak silny jest wpływ służb specjalnych na powodzenie wprowadzania zmian soborowych. To tzw. “cisi sprzymierzeńcy soboru” – służby bezpieczeństwa komunistyczne, polskie bądź sowieckie, które usiłowały wpływać i na przebieg soboru i na jego recepcję. Biorąc pod uwagę to wszystko, polscy biskupi postępowali bardzo roztropnie, to znaczy powoli wprowadzano reformy, nie zaskakując nimi ludzi. Najpierw należało poprzez katechezę, lektury dokumentów soborowych przygotować wiernych, a potem dopiero wprowadzać reformę liturgiczną, katechetyczną, otwierać Pismo Święte, wyjaśniać katechezę soborową. Temu miały służyć liczne synody w Polsce po soborze, z najsłynniejszym krakowskim synodem na czele. Rozpoczął go w roku 1970 Karol Wojtyła, a zakończył już jako papież Jan Paweł II w 1979 r. Przygotowywano specjalne publikacje, soborowe podręczniki z najsłynniejszym napisanym przez Karola Wojtyłę - “U podstaw odnowy”.
Biskupi polscy chcieli, żeby sobór w Polsce był wprowadzany nie jako sama litera dokumentów, ale jako wydarzenie. Sami mówili - myśmy przeżyli na soborze działanie Ducha Świętego, doświadczyliśmy pięknej jedności, komunii Kościoła, budzenia się w nim jego sił, potencjału związanego z działaniem Ducha. Usiłowali to doświadczenie przenieść na życie ludzi. Natomiast na Zachodzie bardzo często wprowadzano w imię haseł soborowych do parafii, seminariów, wiele zmian, które soborowymi nie były. Były to zmiany typu heglowskiego, marksistowskiego, freudowskiego, związanego z rewolucją seksualną czy komunistyczną. I nazywano to soborem. To powodowało, że ludzie byli zdezorientowani. W związku z tym człowiek już nie rozpoznaje Kościoła, jego specyfiki, jeśli w wielu miejscach Kościół zajmuje się sam sobą, swoimi strukturami i zmianami, dostosowaniem do świata i zapomina o swojej zasadniczej misji – o głoszeniu nieba i przebaczenia grzechów. W wielu miejscach przestano mówić o grzechu, a więc także o przebaczeniu. Stąd kryzys sakramentu pokuty, a potem także Eucharystii. Widzimy wciąż, w jak wielu miejscach wciąż wielu dzieci tamtych przemian lat 60., zwłaszcza rewolucji seksualnej, usiłuje wprowadzić dziś w Kościele zachodnim na ślepo zmiany nie mające nic wspólnego z odnową soborową Kościoła, a nawet z samym Kościołem.
Wspomniał Ksiądz o wpływie służb komunistycznych i na prace soboru i na wdrażanie jego postanowień. Na czym polegał ten wpływ, jak to było realizowane i jakie miało cele?
– Opublikowane niedawno przez prof. Michała Białkowskiego protokoły spotkań polskich ojców soborowych w czasie trwania soboru pokazują jasno, że biskupi mieli tego wszystkiego jasną świadomość. Wiedzieli, że mają pośród siebie wielu agentów. Ci agenci nieraz byli wprowadzani do Kościoła w charakterze doradców teologicznych, dziennikarzy akredytowanych w Rzymie, przyjaciół poszczególnych biskupów.
Wiemy dziś także, że komuniści usiłowali wprowadzać swoich agentów także poprzez nowicjaty zakonne i seminaria, a niektórzy z nich nawet przyjmowali święcenia kapłańskie. W takich warunkach komunistyczne służby specjalne usiłowały kontrolować sobór i przebieg jego wprowadzania w życie. Wiemy, że ta kontrola przebiegała chociażby przez niektórych ekspertów, którzy usiłowali przestawiać akcenty w brzmieniu dokumentów soborowych. Wiemy też, jak wielki wpływ wywierała strona rosyjskiego Kościoła prawosławnego na to, by w dokumentach soborowych nie pojawiła się kwestia komunizmu, a już w ogóle jego potępienia.
Jak Ksiądz ocenia ten brak potępienia komunizmu?
– Ciężko powiedzieć, czy ostatecznie to było błędem Kościoła czy roztropnością. Wiemy z drugiej strony, że zwolennikami potępienia komunizmu nie byli biskupi polscy ani inni żyjący w krajach komunistycznych, bo zdawano sobie sprawę, że takie pójście na konfrontację nie pomoże, a wręcz zaszkodzi jeszcze bardziej Kościołowi zmuszonemu do funkcjonowania w warunkach krajów komunistycznych. W związku z tym bardziej na soborze skoncentrowano się na dobrym zdefiniowaniu zjawiska ateizmu. Między innymi bardzo przyczynił się do tego ówczesny arcybiskup krakowski Karol Wojtyła.
Wiemy także, że służby usiłowały wpływać na sposób wprowadzania soboru w życie. To był wysiłek związany z tym, żeby pewne akcenty wyciszać, a pewne wzmacniać. Bardziej wzmacniano nauczanie soboru “bezpieczne” dla przyszłości funkcjonowania systemu komunistycznego, i które miały także Kościół osłabiać w jego dynamice. Ogromne zasługi w tym względzie, jeśli chodzi o odsłonięcie tej strony okresu posoborowego, zwłaszcza w Polsce i krajach komunistycznych, ma prof. Sławomir Cenckiewicz.
Tym, co różni Sobór Watykański II od poprzednich, jest np. brak anatem. Mówi się, że to był sobór tylko duszpasterski, a nie doktrynalny, nie sformułowano na nim żadnego dogmatu i niektórzy wyciągają z tego wniosek, że ma on niższą rangę niż inne sobory…
– To oczywiście niesłuszny osąd w stosunku do Soboru Watykańskiego II. O ważności soboru nie świadczą sformułowania nowych prawd wiary. Nie wszystkie sobory to robiły. Sobór Watykański II, mimo tego, że został przez Jana XXIII w przemówieniu inauguracyjnym nazwany soborem duszpasterskim, wcale nie przestał być doktrynalny, dogmatyczny. W nauczaniu soborowym nikt nie wprowadzał rozróżnienia na sferę doktrynalną i duszpasterską. To wszystko funkcjonowało jako jedna całość. Wiadomo, że misja Kościoła potrzebuje doktrynalnego fundamentu, by wiedzieć, co ma być głoszone. Więc mimo akcentu postawionego na duszpasterstwo, sobór wcale nie zrezygnował ze sformułowań doktrynalnych.
Choćby to, że dwie z czterech Konstytucji soborowych są dogmatyczne - “Lumen gentium” formułująca prawdy wiary związane z Kościołem, oraz “Dei verbum”, która dla niektórych jest najważniejszym dokumentem soborowym, mówiącym o Bożym objawieniu. Przedstawia ona także doktrynę Kościoła dotyczącą Bożego objawienia - podjęto kwestie ważne dla Kościoła już od starożytności: jak Bóg objawia się człowiekowi? W jaki sposób dokonuje autoprezentacji? Czym jest Objawienie? W obu tych konstytucjach podjęta została także głęboka teologia odkupienia.
Dopiero później, w okresie posoborowym, zaczęto wprowadzać to rozróżnienie na dogmat i duszpasterstwo i usiłowano się przekonywać, że sobór ma znaczenie przede wszystkim duszpasterskie. Zwolennicy soboru robili to na fali entuzjazmu, by podkreślić wielką zmianę, epokowy przełom, jaki miał spowodować sobór. Mówiono wtedy, że wydobywamy się z epoki konstantyńskiej i trydenckiej, że chrześcijaństwo potrzebuje do odzyskania pierwotnego zapału misyjnego powrotu do funkcjonowania jak w pierwszym tysiącleciu. Mówiło się też o „opcji zerowej” w dziejach Kościoła.
Natomiast niechętni soborowi próbowali obniżać rangę soboru, mówiąc, że on nie jest doktrynalny, jest tylko duszpasterski, pragmatyczny, a więc nie ma żadnego znaczenia. Po 60 latach, biorąc pod uwagę plusy i minusy epoki posoborowej, a zwłaszcza to, co się soborowi nie udało, czyli wprowadzenie Kościoła na tory większego misyjnego sukcesu - w tym nurcie wielu dziś myśli, że może błędem było to sformułowanie Jana XXIII o duszpasterskości, a ponadto założył on brak potępień a, zamiast nich, logikę pozytywnej zachęty do działania. Papież czuł, że to jest czas, by pokazać dobroć i miłość Boga oraz podkreślić macierzyństwo Kościoła. Stąd mówił, że nie należy grozić palcem i używać anatem w sytuacji, gdy ludzie w zmieniającym się nowoczesnym świecie gubią się i tracą orientację, jeśli chodzi o swoją chrześcijańską wiarę. Być może rzeczywiście to podejście papieża było błędem, może potrzeba było bardziej zdecydowanego i jednoznacznego języka...
Druga rzecz, która się z tym wiąże, to decyzja, by dokumenty soborowe napisać językiem opisowym. Sięgnięto tu po metodę Ojców Kościoła, którzy posługiwali się takim właśnie językiem. Zrezygnowano z metody, która była używana przez poprzednie sobory, czyli formułowania nauczania w postaci kanonów - a więc określeń jednoznacznych i wskazujących na konsekwencje ich nieprzestrzegania. Stwarzało to poczucie bezpieczeństwa poprzez jasne wskazanie, w którym miejscu katolik ze swoim myśleniem i życiem jest zbieżny z nauczaniem Kościoła i depozytem wiary, a w którym miejscu się od niego oddala. Były takie propozycje za czasów Benedykta XVI, by podjął decyzję o przepisaniu na nowo nauczania soborowego, ubierając je w postać takich właśnie kanonów. Nie zrealizowano tego.
Jedną z mocno kojarzonych z Soborem Watykańskim II zmian jest podejście do świeckich. Co sobór tu wniósł?
– Rzeczywiście, sobór bardzo mocno uwypuklił rolę i miejsce katolików świeckich w Kościele. Było to związane z chęcią, by przedstawić Kościół nie w kluczu klerykalnym czy hierarchicznym, ale wychodząc od podstawowej kategorii chrześcijanina. To jest najważniejsze, najbardziej chlubne, najbardziej szlachetne powołanie w Kościele - bycie chrześcijaninem. Św. Augustyn mawiał: dla was jestem biskupem, z wami chrześcijaninem. Wydobycie roli chrzcielnego powołania chrześcijanina świeckiego było ogromną zasługą soboru.
W praktyce zmian akcent stawiano na jedną część nauczania soborowego, a drugą lekceważono, co miało wpływ na tzw. hermeneutykę soboru i kształt wprowadzania soboru w życie. Podkreślono bardzo mocno to, na co zwróciła uwagę Lumen gentium, a potem dekret o apostolstwie świeckich, mianowicie na tzw. świecki charakter misji katolika w Kościele. Że świeccy tym się różnią od duchownych, iż przeżywają swoje powołanie chrześcijańskie w rzeczywistości świata. Powołanie świeckie miało polegać na tym, że katolik swoim życiem miał przenikać Ewangelią struktury świeckości - miejsce, gdzie się uczy, wzrasta, pracuje, działa. Ma mieć wpływ na funkcjonowanie świata, w którym żyje, czyli politykę, media, kulturę. Zwracano uwagę na ten świecki rys chrześcijanina, ale zapomniano o jego fundamentalnym powołani, które ów rys uzasadnia.
W moim przekonaniu jedną z największych zasług Soboru Watykańskiego II było naświetlenie roli chrzcielnej powołania chrześcijanina. Człowiek na mocy chrztu zostaje wyniesiony do godności dziecka Bożego. Odtąd rozwija się w stronę nieba. Chrystus uzdalnia go do przekraczania granic swojej natury, w ten sposób rozwijając jego osobowość w kierunku życia wiecznego. To w dzisiejszym sposobie odczytywania soboru jest elementem niejednokrotnie brakującym. Jeśli wyjdziemy z tego punktu widzenia, że chrzest stanowi o godności i powołaniu do świętości każdego chrześcijanina, to zobaczymy, że to jest najważniejsza godność i największe szczęście, jakie może człowiekowi przypaść w udziale w Kościele - stać się Chrystusowym, dać się ogarnąć miłością Chrystusa, Jego męką i zmartwychwstaniem. Z tej godności chrzcielnej wynikają dopiero inne powołania, role i charyzmaty w Kościele.
Jeśli o tym zapomnimy, a widząc aktualną debatę synodalną - trochę tego brakuje - rozpoczyna się po prostu walka o władzę. I mamy dziś do czynienia z tym, że poprzez drogi synodalne świeccy usiłują wydrzeć władzę duchownym. Jakby klerykalizm miał stać się najważniejszym kluczem do zrozumienia Kościoła. Uprzywilejowuje on tych, którzy rządzą Kościołem, a więc hierarchię, po to, by świeckich umieścić w roli osób drugiej kategorii. Stąd bunt i próba demokratyzowania na siłę kościelnych struktur. Dla obserwatora z boku może to budzić efekt zaskoczenia, bo przecież w Kościele nie o to chodzi, kto ma władzę, ale o to, kto ma dostęp do życia wiecznego. Już apostołowie przecież przeżywali tę lekcję, kłócąc się kto będzie największy…
Gdy Ksiądz patrzy na Kościół powszechny, czy widzi jakiś Kościół lokalny, o którym mógłby powiedzieć - o, tu właśnie świetnie wprowadzano soborowe postulaty…
– Takiego Kościoła jeszcze nie ma. Historycy soborów podkreślają, że każdy sobór prowokował pewien rodzaj epoki posoborowej, soborowej recepcji, a więc potrzebował czasu, by orędzie soboru wprowadzić w życie. Jeśli my traktujemy sobór jako mowę Ducha Świętego do swego Kościoła, to musimy założyć, że bardzo często przerasta on mentalnie możliwości ludzi, którzy go przyjmują, będąc jednocześnie przesłaniem mającym na celu pomóc Kościołowi odzyskać samego siebie, swój wigor, swoją własną misję. A to wymaga czasu. Są tacy, którzy wyliczali, że np. sobory w Nicei czy w Chalcedonie potrzebowały 50, 100 czy więcej lat na ich recepcję.
Jeśli chodzi o Sobór Watykański II, to Paweł VI, ale i Jan Paweł II w swoim słynnym testamencie powiedzieli, że być może nie wystarczy jednego pokolenia na to, żeby sobór został przyjęty i przyswojony. W związku z tym nie da się dziś wskazać na jakiś modelowy, soborowy Kościół lokalny. Wszyscy jesteśmy w drodze. Niektórzy są na rozdrożu, niektórzy pomylili drogę i poszli na manowce, niektórzy kręcą się w kółko…
A gdzie konkretnie są te rozdroża?
– Na przykład liturgia. Jan Paweł II mówił o tym, że jesteśmy w fazie laboratorium liturgicznego. Czyli trudno powiedzieć, czy ten kształt posoborowej liturgii, który wszedł w praktyczny użytek w Kościele łacińskim, rzeczywiście odpowiada temu, czego pragnął sobór. Może jesteśmy dopiero w połowie drogi, może potrzebujemy jeszcze coś przemyśleć, doczytać, przemodlić… Biorąc także pod uwagę narastającą niechęć do liturgii posoborowej, zwłaszcza wśród młodych ludzi, którzy uciekają w stronę liturgii odprawianej w kształcie poprzednim, tzw. trydenckiej. To jest konkretny głos ludu Bożego, wyzwanie, które trzeba wziąć pod uwagę. Nie wystarczy tu logika zakazywania czy kontrolowania. To są znaki czasu, które należy uwzględniać.
Podobnie, jeśli chodzi o misyjność Kościoła. Dzisiaj mamy do czynienia ze zbyt entuzjastycznym otwarciem się na dialog. Dialog ekumeniczny, międzyreligijny czy ze światem niewierzącym w wielu miejscach doprowadził do tzw. zlaicyzowania się misyjności Kościoła. Wielu ludzi, słysząc “dialog, dialog”, pomyślało, że w takim razie już nie trzeba głosić Chrystusa, bo skoro mamy dialogować, to może nie powinniśmy już przepowiadać Chrystusa wszelkiemu stworzeniu. Ta logika myślenia rozpoczęła się od refleksji nad stosunkiem do Żydów. Pojawiały się propozycje teologii dwóch przymierzy, mówiące o tym, że Żydom nie potrzeba głosić ani Chrystusa ani nawrócenia, bo oni tkwią w pierwszym przymierzu z Bogiem, co należy uszanować. Podobnie w stosunku do innych religii - być może nie potrzeba głosić ludziom Chrystusa, bo to jest prozelityzm i niepotrzebne narzucanie się… Najważniejsze wydaje się, byśmy wzajemnie się szanowali i doceniali to, co każdy posiada na swój własny użytek.
Podobnie, jeśli chodzi o środowiska świeckie. Dziś w pojęcie “przedsionka pogan” próbuje się wprowadzać nawet nie dialog, a dialogizm, w oparciu o który wszyscy możemy szukać domniemanego wspólnego mianownika zgody, wypełniać sobie usta gadulstwem, ale nikt nikomu nie głosi już Chrystusa, nikt nikogo nie wzywa do nawrócenia, nikt nikomu nie przekazuje życia wiecznego. A to właśnie jest misją Kościoła.
Oczywiście możemy wziąć pod uwagę, że w niektórych miejscach lepiej, a w innych gorzej sobór się zadomowił w życiu chrześcijan. Znamienne było słynne przemówienie kard. Christopha Schonborna, gdy papież Benedykt XVI wezwał cały Kościół do nowego rachunku sumienia z soboru z okazji 50 lat od jego rozpoczęcia. Wówczas to austriacki hierarcha powiedział: patrzcie na polską drogę wprowadzania soboru. Mówił o mądrości kard. Wyszyńskiego i polskich biskupów, którzy nie ulegli entuzjazmowi szybkich zmian, ale powoli, przygotowując ludzi do przyjęcia soboru, znaleźli lepszy sposób, który nie szarpnął tożsamością Kościoła a powoli pozwalał ludziom odkrywać piękno słowa Bożego, obecność Chrystusa zmartwychwstałego w liturgii, piękną katechezę, świadomość przynależności do wspólnoty Kościoła.
Nie da się ukryć, że Kościół w Polsce funkcjonuje lepiej w stosunku do Kościołów na Zachodzie. Dał się mniej zlaicyzować. Ważne okazało się to, że posoborowe pokolenie Polaków otrzymało prezent w postaci wyrazistych świętych, co jest niezwykle ważne. Cały czas odkrywamy tych świętych, nie tylko wielkich, wyniesionych już na ołtarze, jak Jan Paweł II czy kard. Wyszyński, ale także jeszcze mniej znanych, jak pielęgniarka z Krakowa Hanna Chrzanowska. Aktualnie toczą się dwa kolejne procesy beatyfikacyjne dotyczące mieszkanek dwóch wielkich polskich miast - Stanisławy Leszczyńskiej, pielęgniarki z Auschwitz, do lat 70. mieszkającej w Łodzi, oraz s. Wandy Boniszewskiej, bezhabitowej zakonnicy, noszącej na swym ciele autentyczne stygmaty, zamieszkującej peryferia Warszawy.
Mówił Ksiądz o liturgii. Ona była bardzo ważna na soborze, jej poświęcono pierwszą konstytucję. Ale jeśli chodzi o recepcję i realizowanie soborowych zaleceń, to tu chyba sam Kościół uległ właśnie temu szybkiemu realizowaniu na fali mocnego entuzjazmu dla zmian. Gdy przyjrzy się temu, jak realizowano i wprowadzano posoborowe zmiany liturgiczne, wydaje się, że wiele zrealizowanych rzeczy ojcom soborowym się nie śniło, a niektóre wydają się wprost sprzeczne z Konstytucją o liturgii lub mocno poza nią wykraczające. Od samego komponowania nowego Mszału, przez praktyczne kompletne wyeliminowanie łaciny a z nią chorału, zmiana kierunku celebrowania Mszy - już nie razem z ludem w stronę “z wysoka wschodzącego Słońca”, itd. Jak Ksiądz na to patrzy?
– Próbuję znaleźć jakąś ocenę zmian liturgicznych w Kościele, rozmawiając z kapłanami, którzy wtedy, kiedy ta odnowa była wprowadzana, byli już wyświęceni. W absolutnej większości księża byli entuzjastami soboru i zmian. Przyjmowali to wszystko jako dobrą nowinę, zmiany liturgiczne również. W Polsce akurat były one wprowadzane powoli, mądrze, z katechezą, z uświadomieniem konieczności tych zmian. To księża oceniali pozytywnie. Wśród starszych kapłanów, którzy znali jeszcze ryt przedsoborowy, nie ma entuzjastów powrotu do niego.
Ten entuzjazm “trydencki” jest głównie wśród młodych księży i młodego pokolenia. Jest to pewna reakcja, pewna kontestacja aktualnego stanu, w jakim znajduje się liturgia, albo sposobu jej celebrowania. To jest pewien silny głos w dyskusji o odnowie liturgicznej. Założeniem autorów Konstytucji o liturgii było wydobycie na pierwszy plan misterium paschalnego Chrystusa. Temu miały służyć wyeksponowane znaki, przywrócenie logiki dwóch ołtarzy – ołtarza Słowa Bożego i ołtarza eucharystycznego, jako dwóch miejsc objawiania się żywego, realnego Chrystusa. Papież Benedykt XVI w adhortacji Verbum Domini powiedział, czym była w pierwszym tysiącleciu chrześcijaństwa tzw. sakramentalność słowa Bożego. Według niej istnieje pewna analogia między realną i prawdziwą obecnością Chrystusa w postaciach eucharystycznych a realną i prawdziwą Jego obecnością w słowie Bożym, które jest proklamowane i słuchane z wiarą.
Z jednej strony mamy ten sposób odczuwania zmian soborowych, który jest doświadczeniem tamtego pokolenia polskich kapłanów. Z drugiej strony niedosyt w dzisiejszym sprawowaniu Mszy świętej i pytania o to, czy odpowiada ona oczekiwaniom Soboru Watykańskiego II, temu mianowicie, iż liturgia stanie się na nowo miejscem skoncentrowania życia chrześcijanina na żyjącym, działającym Chrystusie. Wystarczy uwzględnić głosy niektórych architektów odnowy liturgii, np. ojca Louisa Bouyera. Ich opinie powinny dawać nam do myślenia. Ten teolog, już kilka lat po wprowadzeniu nowego Mszału, mówił wprost, gdy chodzi o sposób sprawowania Mszy świętej - nie o to nam chodziło. Bouyer wskazywał przede wszystkim na to, że liturgia miała być skoncentrowana na Chrystusie ukrzyżowanym i zmartwychwstałym, żywym i obecnym pośród swego ludu. Temu miało służyć przeniesienie centrum pola widzenia z ołtarza przy ścianie na ołtarz w środku zgromadzenia liturgicznego. Tymczasem Bouyer krytykował kształt wprowadzanych zmian, argumentując, że uwaga wiernych, zamiast na Chrystusie, została skoncentrowana na twarzy księdza… Ksiądz skupia na sobie uwagę tym, jak się zachowuje, jakie wykonuje gesty, co i jak mówi. Coś tutaj nie zafunkcjonowało dobrze. Krytykował też nową przestrzeń sakralną w posoborowych kościołach, przypominającą raczej teatr ze sceną, a nie sakramentalne wyobrażenie Kościoła jako Ciała Chrystusa.
I co z tym zrobimy?
– Biorąc pod uwagę z jednej strony pewne “zmęczenie liturgiczne”, a z drugiej widoczny odpływ, zwłaszcza młodych ludzi, do dawnej liturgii, warto by było, by w przyszłości jakiś kolejny papież zwołał synod poświęcony liturgii, by wszyscy uczestnicy liturgii w Kościele katolickim mogli wypowiedzieć swoje doświadczenia, zastrzeżenia, oczekiwania. A w ten sposób móc doprowadzić do pokornego liturgicznego nawrócenia, do wsłuchania się w sakramentalne źródła Matki Kościoła.
Trzeba pamiętać, że Sobór Watykański II w intencji ojców soborowych miał być czytany w zgodzie z poprzednimi soborami. Trzeba skończyć z hermeneutyką zerwania, z fantazjowaniem na temat budowania nowego kształtu Kościoła. My nie mamy Kościoła posoborowego i przedsoborowego. Kościół jako podmiot sprawowania liturgii oraz działania duszpasterskiego i misyjnego jest zawsze jeden. Ten sam wczoraj, dziś i na wieki. Potrzebujemy odzyskania za wszelką cenę poczucia jedności z poprzednimi czasami, nie ulegając magii progresizmu, czyli imperatywowi postępu. W świecie, w którym żyjemy dzisiaj, obowiązuje progresizm, czyli typ myślenia, że późniejsze musi być lepsze od wcześniejszego. Być może to się stosuje do technologii, sztuki, spraw tego świata… Tymczasem, niestety, ten duch zaczął przenikać Kościół. Zaczęto wprowadzać reformy w tym duchu. To fałszywa teza, że wszystko, co późniejsze jest lepsze od tego, co było wcześniej. Kościół nie żyje logiką postępu, tylko logiką rozwoju. Autorem tego rozwoju jest Duch Święty.
O. Ralph Wiltgen, amerykański misjonarz z dziennikarską smykałką, uczestnik soborowych wydarzeń, opisał je w głośnej książce “Ren wpada do Tybru”. Podzielił się spostrzeżeniem, że teologowie i hierarchowie z Kościołów nadreńskich, bardziej liberalni, wywarli zaskakująco mocny wpływ na konserwatywny “Tybr”, często forsując swoje idee. Czy dziś, patrząc na to, co dzieje się nad Renem, też możemy się tego spodziewać? Ren znów zaleje kościelną rzeczywistość?
– Nieszczęściem epoki posoborowej było wytworzenie się walki wewnętrznej w Kościele, pewnej wojenki domowej. Pojawiły się generalnie dwa środowiska, które były z soboru niezadowolone. I to potęgowało uczucie kryzysu. Przy czym kryzys tu nie polega na różnicy zdań i poglądów, stanowisk - to raczej stanowi o bogactwie wspólnoty. Natomiast kryzys zaczyna się, gdy ludzie tracą zainteresowanie rozmową ze sobą i zaczynają się wzajemnie omijać i ignorować, lekceważyć. Do tego doszło, gdy wytworzyły się te dwie frakcje niezadowolonych. Z jednej strony stanowisko postępowców niezadowolonych z soboru, jakoby nie wyraził całej potrzeby odnowy chrześcijaństwa, albo nie został wprowadzony w życie z winy biskupów i papieży. Posługują się oni chętnie pojęciem “ducha soboru”, którego należało wprowadzać w życie, bo sama litera - dokumenty powstawały na drodze szukania kompromisów i nie wyrażają tego domniemanego ducha soboru. Ten duch jest ”z gumy”, można tam wszystko włożyć. Trzeba więc przeć naprzód, wymuszać zmiany, często według modelu protestanckiego.
Z drugiej strony mamy do czynienia z inną grupą niezadowolonych, uważających, że sobór za bardzo przyspieszył zmiany w Kościele, w związku z tym trzeba ratować, co się da i włączyć bieg wsteczny, jakoby sposobem na odzyskanie wiodącej rangi katolicyzmu w świecie i odzyskanie jego wiarygodności miał być powrót do czasów dawnych. W tym środowisku niezadowolonych z soboru podnoszą się głosy albo o jego szkodliwości albo nieważności, bo jest on zaledwie duszpasterski. Mamy do czynienia z nieustannie trwającą dychotomią między tymi środowiskami, które nie mają zamiaru ze sobą rozmawiać, do siebie się zbliżać. Jest tu walka. I to jest niepokojące, niebezpieczne, a trwa już to od ponad 50 lat.
Jakie Ksiądz ma marzenie na temat dalszej realizacji soboru?
– Nie wystarczą sympozja, konferencje, publikacje. Tego mamy bardzo dużo. Biorąc pod uwagę stan napięcia i niechęci różnych środowisk w Kościele, nieraz mądre i konstruktywne głosy nie są brane pod uwagę. Trzeba szukać jakiejś drogi odzyskania mądrej jedności w Kościele. I to jest zadanie, które spoczywa na przyszłych papieżach. Bo to jest rola papieża – dbanie o jedność Kościoła i obrona wiary w ludziach. Temu mogłyby służyć synody, ale zwoływane nie po to, by priorytet mogła sobie wywalczyć jedna strona w Kościele, jak się wydaje dziać dzisiaj.
Dziś wróciliśmy niejako do epoki Pawła VI. Zaraz po soborze, po okresie entuzjazmu, rozpoczął się okres rozczarowania i walki w Kościele. Druga część pontyfikatu Pawła VI była dramatyczna właśnie dlatego, że była epoką kontestacji, przekrzykiwania się, walki teologów z hierarchią, lewicowców z prawicowcami, rzucania na siebie anatem, wytwarzania sytuacji niechęci, a nawet dezawuowania samego papieża. Tę atmosferę rozdarcia udało się trochę pokonać Janowi Pawłowi II, dzięki jego wielkiej osobistej charyzmie, a także w moim przekonaniu dzięki temu, że był on ostatnim ojcem soboru na stolicy Piotrowej. On przeżył cały sobór i sam deklarował też, że sobór go wiele nauczył, że pomógł mu wytworzyć syntezę, i teologiczną i duszpasterską.
Jan Paweł II jakby wykorzystywał czas swojego pontyfikatu, żeby odzyskać soborowe priorytety i wprowadzać je w życie. Można byłoby w ten sposób szukać kodu dostępu do tego soboru - przyglądając się sposobowi wprowadzania w życie jego postanowień przez jego głównych protagonistów.
Podobnie Benedykt XVI, który choć nie był ojcem soborowym, ale ekspertem i znał doskonale okoliczności tworzenia się dokumentów, usiłował zaakcentować najważniejsze chrześcijańskie priorytety, na czele ze słowem Bożym, Eucharystią, wiarą, nadzieją i miłością.
Dziś mamy do czynienia z pewnym zamętem. Papież Benedykt XVI po śmierci Jana Pawła II powiedział, że skończyła się epoka papieży wielkich. Oczywiście to nie jest nasza ocena, to jego sformułowanie. Znajdujemy się w momencie Kościoła poddanego chaosowi, wewnętrznym tarciom i napięciom, które charakteryzowały późny pontyfikat Pawła VI. Wielu przestrzega, że Kościołowi grozi nowa schizma. George Weigel powiedział, że droga synodalna w niektórych krajach może prowadzić nie tylko do schizmy, ale wręcz do jawnej apostazji. To musi niepokoić.
Pocieszające może być to, że podstarzali rewolucjoniści 68 roku, którzy wówczas nałykali się różnych marksistowskich i freudowskich, zgoła niekatolickich wirusów i zawsze próbowali je zaaplikować w życie, teraz zdobywają się na ostatni wysiłek, póki życia starczy, by urzeczywistnić jak najwięcej swych wywrotowych marzeń. Stąd być może biorą się te szokujące dla nas propozycje, nieraz formułowane przez samych biskupów niektórych krajów, choćby tych flamandzkich czy niemieckich. Miejmy nadzieję, że to są już ostatnie paroksyzmy podstarzałych, pogubionych dzieci soborowych, którzy zgubili właściwy eklezjologiczny kompas.
Niebawem przyjdzie nowe pokolenie - dzieci nowej ewangelizacji, które dzisiaj znajdują się dobrze osadzone w Kościele, bo w swojej młodości trafiły na światowe dni młodzieży z Janem Pawłem II, na ruchy odnowy i wspólnoty dające im pokarm wiary. Pojawią się ludzie, którzy w Kościele zaprezentują swoje pragnienie odzyskania priorytetu nadprzyrodzoności i mistyki. I tutaj trzeba też uwzględnić środowiska młodych ludzi, młodych kapłanów, którzy szukają Pana Boga także poprzez powrót do poprzednich form sprawowania liturgii.
To wszystko dziś wymaga pokonania logiki antagonizmu i wojenki domowej. Powtórzę, kryzys nie polega na różnicy poglądów i stanowisk, bo to akurat wskazuje na bogactwo wspólnoty. Kryzys polega na tym, że ludzie nie chcą ze sobą rozmawiać, zrywają ze sobą więzi. Wielu mistrzów życia duchowego mówiło, że pycha to odmowa relacji – wycofuję się z relacji z innymi ludźmi, bo nimi gardzę albo boję się, że mnie zranią i mi zaszkodzą. To nie jest dobry sposób na funkcjonowanie Kościoła. Kościół potrzebuje nawracać się bardzo mocno do Jezusa Chrystusa i błagać Go na kolanach o miłosierdzie, o nową wiosnę Kościoła. Prosić Ducha Świętego o odzyskanie jedności - ale nie przez kompromisy, a przez powrót do źródeł chrześcijańskiej wiary i miłości, na które nam wskazał sobór.
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Mają uwydatnić, że jest to pogrzeb pasterza i ucznia Chrystusa, a nie władcy.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.