W Indiach trąd to ciągle wielki problem, choć znane jest skuteczne lekarstwo na tę chorobę, a terapia kosztuje niewiele. – Hindusi widzą w chorobie swą karmę. Moją karmą jest ich leczyć i pomagać zacząć nowe życie – mówi dr Helena Pyz. Kierowany przez nią Ośrodek Rehabilitacji Trędowatych w Jeevodaya obchodzi 50-lecie istnienia.
Spotykam go wieczorem, gdy po zakończeniu pracy samotnie modli się przy grobie ks. Adama Wiśniewskiego, założyciela ośrodka. – Przygarnął mnie, gdy byłem dzieckiem. Porzucony przez rodziców mieszkałem w kolonii dla trędowatych i żyłem z tego, co udało mi się użebrać. Miałem zniekształcone ręce i stopy, a na nodze otwartą ranę – wspomina Pahun. Jest jednym z najstarszych mieszkańców Jeevodaya. Gdy spotkał go ks. Adam Wiśniewski, miał jedynie przepaskę na biodrach i żebraczą miseczkę. Misjonarz zapytał go, czy chciałby się uczyć i mieszkać w ośrodku, w którym są inne dzieci. Tak zaczęło się jego nowe życie. Skończył szkołę, założył rodzinę i stał się prawą ręką ks. Adama. Dziś odpowiada za organizację pracy ponad 40 osób zatrudnionych na roli, przy hodowli drobiu i bydła, a także za murarzy, elektryka, kucharki i krawców. – Ksiądz Wiśniewski nie wypuszczał z ręki różańca, cały czas się modlił. Tak go zapamiętałem. I jeszcze to, jak z miłością opatrywał rany – dodaje Pahun.
Ksiądz Wiśniewski i „nieczyste przedmioty”
„Szkoła dla dzieci trędowatych, które nie mogą uczęszczać do szkoły dzieci zdrowych – oto naprędce rzucane myśli. Lecząc dzieci trędowate, leczy się dorosłych, gdyż zapobiega się, by trąd nie wystąpił u dorosłych” – pisał w 1966 r. w swym dzienniku ks. Wiśniewski o wizji ośrodka. W wieku 13 lat przeczytał książkę o św. Damianie, który oddał swe życie trędowatym. Postanowił pójść za jego przykładem. Wstąpił do pallotynów i w przededniu wybuchu II wojny światowej został wyświęcony na kapłana. Na tajnych kompletach rozpoczął studia medyczne, był kapelanem AK i uczestniczył w powstaniu warszawskim. Po wojnie wyjechał do Francji, gdzie kontynuował studia z medycyny tropikalnej i leczenia trądu. W 1961 r., jako misjonarz, wyjechał do Bombaju. Przez kilka lat poznawał różne ośrodki i metody leczenia trędowatych. W swoich zapiskach wspomina spotkanie z Sadamem pochodzącym z szanowanej i wykształconej rodziny, którego trąd uczynił „nieczystym przedmiotem”. „Pewnego dnia wszedł do kawiarni i zamówił kawę. Kelner, który przyjął zamówienie, nie wrócił. Gdy zapytał innego, dlaczego nie został obsłużony, usłyszał: »Dla ciebie nie ma kawy«. Sadam był wstrząśnięty. »Nie« nawet dla kawy dla ludzi takich jak ja. »Nie« dla wykształcenia, »nie« dla leczenia, brak przyjaciół!” – zapisał w swym dzienniku. Właśnie w czasie takich spotkań dojrzewała w nim idea ośrodka. Pragnął, by Jeevodaya, co w sanskrycie znaczy „świt życia”, było nowym początkiem. Za pieniądze, pochodzące głównie od Polonii, w październiku 1969 r. kupił skrawek wysuszonej ziemi we wsi Gatapar, oddalonej o 30 km od Raipuru. „Chodziło mi o miejsce – pisał ks. Adam – gdzie ludzie są najbardziej porażeni przez trąd, samotni i głodni”.
Wraz z s. Barbarą Birczyńską w szczerym polu postawili trzy wojskowe namioty: dla dziewcząt, chłopców i kaplicę. Wykopał studnię, a gdy wytrysnęła z niej zdrowa woda, zrozumiał, że Bóg pobłogosławił to miejsce. Następnie posadził drzewa, które zapewniały cień w czasie upału, a także dające pożywienie bananowce i mangowce. Z mozołem pustynię zamieniał w ogrody warzywne i pola ryżowe, będące dziś ważnym, ale już niewystarczającym źródłem żywności dla mieszkańców Jeevodaya. Obok domów mieszkalnych i szkół (z wykładowym hindi i angielskim) powstały warsztaty: krawiecki, tkacki i mechaniczny, a także szewski, w którym powstaje obuwie dla ludzi ze stopami okaleczonymi przez trąd. Tętniąca życiem osada ma ambulatorium, szpitalik, internaty i kościół.
– Ksiądz Adam nie znosił, kiedy coś było marnowane. To nie była kwestia oszczędności, tylko wierności ofiarodawcom – mówi Radeszjam. A Tirpura dodaje: – Ponieważ wszyscy kiedyś doświadczyliśmy głodu, ojciec uczył, że nie wolno wyrzucić nawet jednego ziarnka ryżu. Tak jest do dziś. Patrzę na doktor Helenę Pyz, jak sprawdza, czy porcje ryżu z sosem i warzywami znikają z dziecięcych talerzy. – Dzieci, które przez lata z rodzicami żebrały i szukały jedzenia na śmietnikach, musimy nauczyć, że nie będą cierpiały już głodu, ale też że nie można marnować jedzenia – mówi misjonarka z Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, która dotarła do Jeevodaya dwa lata po śmierci założyciela. Na imieninach u koleżanki usłyszała, że bez tego wyjątkowego kapłana-lekarza kilka tysięcy trędowatych pozostanie bez pomocy, i odebrała to jako wezwanie dla siebie. I jest tu już 30 lat.
Mami Helena
Gdy dr Helena dotarła do Jeevodaya, chodziła o kulach, co było skutkiem przebytego w dzieciństwie polio. Dziś porusza się na wózku. – Moje kalectwo pomaga, bo nikt nie może mi powiedzieć: nie wiesz, co to choroba, ból i cierpienie – wyznaje. Choć z wykształcenia jest internistką, szybko musiała zdobyć doświadczenie w leczeniu trądu. Ubiera się jak mieszkanki Indii i – choć jest biała – podopieczni traktują ją jak swoją, nazywając „mami”, czyli mamą. A ona o swojej pracy opowiada: – Apostolstwo świeckich polega na dawaniu świadectwa. Ci, którzy są wokół mnie, będą odbierać chrześcijaństwo tak, jak ja żyję. Tego doświadczam w Jeevodaya. Tu chrześcijaństwa głosić nie mogę, ale też nie muszę. Wystarczy żyć według tego, w co wierzę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.