Świt życia trędowatych

Beata Zajączkowska; GN 40/2019

publikacja 05.11.2019 06:00

W Indiach trąd to ciągle wielki problem, choć znane jest skuteczne lekarstwo na tę chorobę, a terapia kosztuje niewiele. – Hindusi widzą w chorobie swą karmę. Moją karmą jest ich leczyć i pomagać zacząć nowe życie – mówi dr Helena Pyz. Kierowany przez nią Ośrodek Rehabilitacji Trędowatych w Jeevodaya obchodzi 50-lecie istnienia.

Kuchnia w kolonii  dla trędowatych. Beata Zajączkowska Kuchnia w kolonii dla trędowatych.

Spotykam go wieczorem, gdy po zakończeniu pracy samotnie modli się przy grobie ks. Adama Wiśniewskiego, założyciela ośrodka. – Przygarnął mnie, gdy byłem dzieckiem. Porzucony przez rodziców mieszkałem w kolonii dla trędowatych i żyłem z tego, co udało mi się użebrać. Miałem zniekształcone ręce i stopy, a na nodze otwartą ranę – wspomina Pahun. Jest jednym z najstarszych mieszkańców Jeevodaya. Gdy spotkał go ks. Adam Wiśniewski, miał jedynie przepaskę na biodrach i żebraczą miseczkę. Misjonarz zapytał go, czy chciałby się uczyć i mieszkać w ośrodku, w którym są inne dzieci. Tak zaczęło się jego nowe życie. Skończył szkołę, założył rodzinę i stał się prawą ręką ks. Adama. Dziś odpowiada za organizację pracy ponad 40 osób zatrudnionych na roli, przy hodowli drobiu i bydła, a także za murarzy, elektryka, kucharki i krawców. – Ksiądz Wiśniewski nie wypuszczał z ręki różańca, cały czas się modlił. Tak go zapamiętałem. I jeszcze to, jak z miłością opatrywał rany – dodaje Pahun.

Ksiądz Wiśniewski i „nieczyste przedmioty”

„Szkoła dla dzieci trędowatych, które nie mogą uczęszczać do szkoły dzieci zdrowych – oto naprędce rzucane myśli. Lecząc dzieci trędowate, leczy się dorosłych, gdyż zapobiega się, by trąd nie wystąpił u dorosłych” – pisał w 1966 r. w swym dzienniku ks. Wiśniewski o wizji ośrodka. W wieku 13 lat przeczytał książkę o św. Damianie, który oddał swe życie trędowatym. Postanowił pójść za jego przykładem. Wstąpił do pallotynów i w przededniu wybuchu II wojny światowej został wyświęcony na kapłana. Na tajnych kompletach rozpoczął studia medyczne, był kapelanem AK i uczestniczył w powstaniu warszawskim. Po wojnie wyjechał do Francji, gdzie kontynuował studia z medycyny tropikalnej i leczenia trądu. W 1961 r., jako misjonarz, wyjechał do Bombaju. Przez kilka lat poznawał różne ośrodki i metody leczenia trędowatych. W swoich zapiskach wspomina spotkanie z Sadamem pochodzącym z szanowanej i wykształconej rodziny, którego trąd uczynił „nieczystym przedmiotem”. „Pewnego dnia wszedł do kawiarni i zamówił kawę. Kelner, który przyjął zamówienie, nie wrócił. Gdy zapytał innego, dlaczego nie został obsłużony, usłyszał: »Dla ciebie nie ma kawy«. Sadam był wstrząśnięty. »Nie« nawet dla kawy dla ludzi takich jak ja. »Nie« dla wykształcenia, »nie« dla leczenia, brak przyjaciół!” – zapisał w swym dzienniku. Właśnie w czasie takich spotkań dojrzewała w nim idea ośrodka. Pragnął, by Jeevodaya, co w sanskrycie znaczy „świt życia”, było nowym początkiem. Za pieniądze, pochodzące głównie od Polonii, w październiku 1969 r. kupił skrawek wysuszonej ziemi we wsi Gatapar, oddalonej o 30 km od Raipuru. „Chodziło mi o miejsce – pisał ks. Adam – gdzie ludzie są najbardziej porażeni przez trąd, samotni i głodni”.

Wraz z s. Barbarą Birczyńską w szczerym polu postawili trzy wojskowe namioty: dla dziewcząt, chłopców i kaplicę. Wykopał studnię, a gdy wytrysnęła z niej zdrowa woda, zrozumiał, że Bóg pobłogosławił to miejsce. Następnie posadził drzewa, które zapewniały cień w czasie upału, a także dające pożywienie bananowce i mangowce. Z mozołem pustynię zamieniał w ogrody warzywne i pola ryżowe, będące dziś ważnym, ale już niewystarczającym źródłem żywności dla mieszkańców Jeevodaya. Obok domów mieszkalnych i szkół (z wykładowym hindi i angielskim) powstały warsztaty: krawiecki, tkacki i mechaniczny, a także szewski, w którym powstaje obuwie dla ludzi ze stopami okaleczonymi przez trąd. Tętniąca życiem osada ma ambulatorium, szpitalik, internaty i kościół.

– Ksiądz Adam nie znosił, kiedy coś było marnowane. To nie była kwestia oszczędności, tylko wierności ofiarodawcom – mówi Radeszjam. A Tirpura dodaje: – Ponieważ wszyscy kiedyś doświadczyliśmy głodu, ojciec uczył, że nie wolno wyrzucić nawet jednego ziarnka ryżu. Tak jest do dziś. Patrzę na doktor Helenę Pyz, jak sprawdza, czy porcje ryżu z sosem i warzywami znikają z dziecięcych talerzy. – Dzieci, które przez lata z rodzicami żebrały i szukały jedzenia na śmietnikach, musimy nauczyć, że nie będą cierpiały już głodu, ale też że nie można marnować jedzenia – mówi misjonarka z Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, która dotarła do Jeevodaya dwa lata po śmierci założyciela. Na imieninach u koleżanki usłyszała, że bez tego wyjątkowego kapłana-lekarza kilka tysięcy trędowatych pozostanie bez pomocy, i odebrała to jako wezwanie dla siebie. I jest tu już 30 lat.

Mami Helena

Gdy dr Helena dotarła do Jeevodaya, chodziła o kulach, co było skutkiem przebytego w dzieciństwie polio. Dziś porusza się na wózku. – Moje kalectwo pomaga, bo nikt nie może mi powiedzieć: nie wiesz, co to choroba, ból i cierpienie – wyznaje. Choć z wykształcenia jest internistką, szybko musiała zdobyć doświadczenie w leczeniu trądu. Ubiera się jak mieszkanki Indii i – choć jest biała – podopieczni traktują ją jak swoją, nazywając „mami”, czyli mamą. A ona o swojej pracy opowiada: – Apostolstwo świeckich polega na dawaniu świadectwa. Ci, którzy są wokół mnie, będą odbierać chrześcijaństwo tak, jak ja żyję. Tego doświadczam w Jeevodaya. Tu chrześcijaństwa głosić nie mogę, ale też nie muszę. Wystarczy żyć według tego, w co wierzę.

Co roku wykrywa ponad 100 nowych przypadków trądu, ale gdy zaczynała, było ich pięć razy więcej. Powszechne są także różne odmiany gruźlicy, bronchit i AIDS. Według Światowej Organizacji Zdrowia na świecie co roku przybywa ok. 250 tys. trędowatych. Obecnie są ich 3 mln, z czego 70 proc. chorych żyje w Indiach. Wcześnie zdiagnozowaną chorobę można skutecznie wyleczyć, a zaniechanie terapii skutkuje poważnymi okaleczeniami. Osoby z widocznymi śladami przebytego trądu nie mają w Indiach szans na normalne życie. Patrzę na Kalpanę, która w kikutach palców trzyma kredę i uczy dzieci alfabetu… – Ci ludzie muszą poczuć, że są potrzebni – podkreśla lekarka.

Problem społeczny

Przed przychodnią tłum chorych. Wielu ma obandażowane stopy i zniekształcone dłonie. – Trąd nie jest u nas problemem medycznym, bo od momentu wynalezienia antybiotyków jest całkowicie wyleczalny, ale społecznym. Dlatego ważne jest wczesne wykrycie choroby i pokonanie hinduskiej mentalności, która mówi, że to jest moja karma – mówi lekarka. Przyglądam się okaleczonym dłoniom pielęgniarza sprawnie zakładającego opatrunki. Jeetram, kiedy tu trafił, nie miał już palców. Nie mógł więc nigdzie znaleźć pracy. – Musiałam się wiele napracować, by zechciał wyciągnąć ręce z kieszeni – wspomina dr Helena i dodaje: – Byli trędowaci są najlepszymi pomocnikami, bo oni nie boją się dotknąć chorych. Hinduski lekarz nie dotknie chorego na trąd. Nie dlatego, że sam się boi, ale dlatego, że inni pacjenci do niego nie przyjdą, gdy dowiedzą się, że leczy trędowatych. Lęk przed trądem i związane z nim uprzedzenia najtrudniej jest pokonać. – Kiedy tu przyjechałam, w ośrodku było 150 dzieci. W kolejnych latach ich przybywało. W naszych internatach mieszka teraz ponad 400 dzieci, inne dojeżdżają z domów. W większości są zdrowe. To ich rodzice i krewni byli dotknięci trądem – mówi dr Pyz. – Ale dziecko z rodziny trędowatych, nawet jeśli jest zdrowe, nie zostanie przyjęte do publicznej szkoły. Przeważnie żyje z rodzicami na ulicy, uczy się żebrać i kraść. Najtrudniejsza jest rehabilitacja trędowatych w sensie społecznym. Łatwiej jest żebrać niż zarabiać pieniądze własną pracą – mówi dr Pyz. To przekonanie potwierdza Manoj Bastia. On jest zdrowy, ale jego babcia była trędowata. – Moi rodzice całe życie ciężko pracują. Nie mieli możliwości zdobycia wykształcenia, ale dzieciom tłumaczyli, że edukacja to podstawa. Wiem, że te same pieniądze można szybciej wyżebrać, ale ja tak nie chcę żyć – mówi Manoj, który skończył studia z reklamy i marketingu i dziś ma dobrą pracę. Wykształcenie zawdzięcza rodzicom adopcyjnym z Polski, bo dzięki ich ofiarom ośrodek może utrzymywać szkołę.

Mamta śpiewa o miłości Chrystusa

Ośrodek Jeevodaya jest katolicki, ale zdecydowaną większość uczniów i pracowników stanowią wyznawcy hinduizmu. Codzienna Msza św. i Różaniec gromadzą w kościele na modlitwie ludzi różnych religii: katolików, protestantów, hinduistów i muzułmanów. Ten swoisty klimat międzyreligijny tworzy się z potrzeby serca, nikt nikogo do niczego nie zmusza, nie chrzci na siłę. Faktem jest jednak, że nawrócenia się zdarzają.

Mamta trafiła do Jeevodaya z wioski w buszu, gdzie zamiast ją leczyć, ukrywano przed sąsiadami. Ma okaleczone ręce i stopy. Pochodzi z najniższej kasty. Kastowość to kolejne oblicze Indii. Decyduje o życiu milionów ludzi, rodzi podziały. Pragnęła przyjąć chrzest, jednak zanim o to poprosiła, minęło kilka lat, bo nie wierzyła, że ktoś tak jak ona okaleczony i należący do najniższej kasty jest tego godzien. Dziś szczęśliwa, przebiera zniekształconymi dłońmi ryż. Na pożegnanie śpiewa mi pieśń o miłości Chrystusa, który sprawił, że niczego się już nie boi i wie, że nie jest już sama.