– Jeśli ktoś liczy na spektakularne efekty, to się rozczaruje. Najpierw trzeba poznać ludzi, przebywać z nimi, wypić jedną czy drugą herbatę. Projekty pomocy rozwojowej nie zakładają efektów widocznych od razu – mówi Karolina Wilczyńska.
W ramach projektu „Polska pomoc” fundacja łączyła lekarzy w pary. Razem z Karoliną Wilczyńską do Rwandy poleciał Bartosz Mroczyk. – Wcześniej zupełnie się nie znaliśmy, ale naprawdę dobrze nam się razem pracowało. Sprawdziliśmy się w różnych kryzysowych sytuacjach – mówi. Medycy wspólnie prowadzili akcje edukacyjne dla dzieci w szkole, a także dla dorosłych. Sami przygotowywali plansze, opracowywali je po angielsku i wyszukali tłumacza, który przełożył zapisane treści na język kinyarwandab. W ten sposób uczyli dzieci m.in. mycia zębów. Karolina wspomina też chłopców, których obdarowywała kartkami i kredkami i z którymi wspólnie rysowała. – Czasem nie miałam dla nich czasu, tylko dawałam im potrzebne rzeczy i nie siadałam z nimi. Ale oni chcieli mojej uwagi, docenienia, bycia z nimi – opowiada.
Najcenniejsza serwetka
– Razem z Bartkiem zaangażowaliśmy się w pomoc ogólną. Dzięki wsparciu wielu osób z Polski zabraliśmy ze sobą sporo rozmaitych rzeczy, które rozdawaliśmy ludziom. Pytaliśmy, gdzie mieszkają najuboższe rodziny i szliśmy po wiele kilometrów, żeby obdarować dzieci ubraniami czy zabawkami. Wiem, że nie są to artykuły pierwszej potrzeby, ale zależało nam na tym, by umilić komuś życie, przynieść chwilę ulgi – mówi Karolina. – Byliśmy przyjmowani z ogromnym entuzjazmem. Ludzie byli zaskoczeni, a jednocześnie przeszczęśliwi. Zbiegali się, klaskali, specjalnie dla nas śpiewali. Ojciec ósemki dzieci stwierdził, że nie ma słów, by wyrazić radość, ale tej nocy po raz pierwszy od dłuższego czasu na pewno będzie spał spokojnie – opowiada.
– Zaprzyjaźniliśmy się z pewnym młodym chłopakiem. On bardzo chciał się nam odwdzięczyć za przywiezione prezenty, ale nawet jeśli miał jakieś drobne pieniądze, to w wiosce nie było możliwości niczego kupić. Okazało się, że odciął skądś kawałek materiału i zrobił z niego serwetkę. Napisał na niej moje imię i mi podarował. Podobny prezent dostał Bartek. Ta serwetka ma dla mnie ogromną wartość – przyznaje. I dodaje, że do prezentu dołączona była prośba, by o nim nie zapomniała, by wiadomości od niego nigdy nie pozostały bez odpowiedzi.
Karolina i Bartek w niesienie pomocy zaangażowali wiele osób z Polski. – Przed wyjazdem prowadziliśmy zbiórki, a już będąc na miejscu, poprosiłam rodziców o przesłanie konkretnych rzeczy. Oni skrzyknęli sąsiadów i przesłali wielką paczkę. Sprawiło im to dużo radości, a zasięg mojego wolontariatu poszerzył się. To już nie była tylko moja sprawa – zapewnia.
Nie oczekuję zapłaty
W ośrodku zdrowia najwięcej pacjentów pojawiało się w poniedziałki i piątki. – To dni targowe, a ludzie, przychodząc do miasta nieraz z bardzo daleka, chcieli załatwić od razu dwie sprawy – tłumaczy lekarka. Opowiada też o transportach do szpitala w Byumbie, które okazywały się nie lada wyzwaniem.
– W ośrodku jest jeden ambulans, a to zdecydowanie za mało. Dlatego kiedy wyrusza do szpitala, załadowany jest pacjentami po sufit. Każdy chce się zabrać. Raz wieźliśmy m.in. dziecko z sepsą i mężczyznę po wstrząsie anafilaktycznym i po dojechaniu na miejsce, po wszystkim wertepach, górkach i zakrętach, to ja i Bartek wyglądaliśmy na najbardziej chorych – wspomina. Dodaje też, że często ludzie z tego szpitala kilkadziesiąt kilometrów wracali pieszo. – Tak jak kobieta z noworodkiem, którą ze względu na komplikacje przy porodzie musieliśmy zawieźć do Byumby. W Polsce to niewyobrażalne – podkreśla.
Opowiada również o kobiecie, która nie życzyła sobie jej obecności przy porodzie. – Nie wiem, dlaczego nie chciała, ale w swojej pysze byłam zła na jej decyzję. Przyjechałam z daleka, chciałam pomóc, a ona odmówiła. Poród okazał się z komplikacjami i trzeba było zawieźć ją do szpitala. Pojechałam z nią. A mieliśmy taki zwyczaj, że każdemu urodzonemu dziecku dawaliśmy małą wyprawkę: czapeczkę, becik i inne drobiazgi. Kiedy wróciłam z Byumby, Bartek zapytał mnie, czy dałam tej kobiecie wyprawkę. Dałam, ale w pierwszej chwili nie chciałam tego zrobić, skoro odmówiła mojej pomocy. Jednak potem zrozumiałam, że nie mogę oczekiwać, że ludzie będą mi płacić za moją pomoc. Przecież spodziewanie się wdzięczności, uśmiechu, podania ręki jest oczekiwaniem zapłaty. Nie chcę na nią liczyć, nawet jeśli miałaby to być zapłata w formie gestu – mówi Karolina Wilczyńska.
I dodaje: – Z Afryki wróciłam odmieniona. To doświadczenie pozwoliło mi dowiedzieć się wielu rzeczy o sobie samej, o tym, jak zachowuję się w różnych sytuacjach, czego mi jeszcze brakuje, w czym niedomagam. Być może jeszcze wyjadę. Mam odpowiedni zawód, umiejętności, siły i zdrowie, więc mogę pojechać. Misję mam w sercu. Mogę ją realizować tu, w Polsce, i tam, w Afryce.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.