– Mam wrażenie konfrontacji z całym złem świata – mówi Agnieszka Ogiolda.
Nie, opolanka Agnieszka Ogiolda nie jest ochotnikiem na jednej z wielu wojen toczących się na świecie. Choć chyba mogłaby być – ukończyła studia na kierunku lotnictwo i kosmonautyka na Politechnice Warszawskiej. Zaraz po ich ukończeniu wybrała się jednak w nieco inne przestrzenie. Najpierw do Indii, gdzie była przez rok. A teraz, od ponad pół roku, jest w Peru, w Limie, w dzielnicy Barrios Altos. To właśnie tam odniosła wrażenie konfrontacji z całym złem świata.
Misja współczucia i pocieszenia
Agnieszka Ogiolda jest wolontariuszką misyjną w Domach Serca. To rozsiana w 26 krajach świata katolicka organizacja pozarządowa, ciesząca się wsparciem watykańskiej Rady ds. Świeckich. Domy Serca powstały prawie 30 lat temu we Francji, a jako swoją misję i charyzmat uznają niesienie współczucia i pocieszenia ubogim, cierpiącym i samotnym ludziom na całym świecie (więcej o tej organizacji na: www.domyserca.pl).
Dlaczego opolska wolontariuszka wybrała po studiach właśnie taki „sposób na życie”? – Zdecydowanie nie traktuję wolontariatu w kategorii wpisu do CV. Wciąż żywię nadzieję, że do podjęcia go zainspirował mnie Duch Święty – podkreśla i dodaje, że wyjazd na misję był dla niej „opcją” od zawsze. – Wśród przyjaciół mojej rodziny znajdują się misjonarze: księża i siostry zakonne. Było to więc dla mnie coś normalnego. Kiedy, jak chyba każdy dwudziestoparolatek, zastanawiałam się, co chcę w życiu robić, brałam też pod uwagę misje. Myślę, że była to trochę wypadkowa apetytu na przygodę, zobaczenia świata i chęci robienia czegoś więcej, czegoś dobrego – odpowiada na pytanie o inspiracje wolontariatu misyjnego.
Podczas studiów w duszpasterstwie akademickim dominikanów poznała Sabinę, która wyjeżdżała właśnie do jednego z Domów Serca na Filipinach. – Zostałam jej darczyńcą i przez 1,5 roku otrzymywałam jej listy z misji. W ten sposób wiedziałam już nie tylko, że chcę jechać na misję, ale i znalazłam wspólnotę, która mi bardzo odpowiadała – tłumaczy Agnieszka Ogiolda.
Domy Serca tworzone są w slumsach lub przedmieściach wielkich metropolii przez kilkuosobowe grupy młodzieży z różnych krajów. Modlą się i żyją razem, prowadzą dom otwarty na ludzi z okolicy (zwłaszcza dzieci i młodzież), wychodzą także poza swoje domy – do rodzin w dzielnicy, ludzi wykluczonych, żyjących na marginesie społeczeństwa, odrzuconych, bezdomnych, dzieci ulicy, chorych w szpitalach i więźniów. Wspomagają także instytucje charytatywne działające w okolicy. Organizują czas dzieciom, bawią się z nimi, tańczą, grają w piłkę, uczą, modlą się razem. Są dla ludzi, wśród których stanął Dom Serca.
Skupieni na twarzach
Po roku w Indiach, gdzie obok codziennego rytmu modlitwy i spotkań z mieszkańcami – głównie hinduistami i muzułmanami – odwiedzała także szpital dla trędowatych i szkołę specjalną, Agnieszka Ogiolda wyznaje: – Różnice religijne, a także znacznie większe różnice kulturowe i bariera językowa sprawiły, że chyba trudniej jest tam nawiązać bardzo zażyłe kontakty. Jednocześnie przy odrobinie otwartości, chęci zrozumienia i cierpliwości można doświadczyć, jak pomału nasi przyjaciele dopuszczają nas coraz głębiej, a my rozumiemy coraz więcej. W efekcie doświadczyłam ogromnie dużo miłości i wiele się nauczyłam, także o sobie.
Czy to nie jest rodzaj ucieczki od polskiej rzeczywistości? – pytam Agnieszkę. – W żadnym wypadku nie traktuję misji jako ucieczki. Nie mam przed czym uciekać. Mam w Polsce dobre życie, kochającą i wspierającą rodzinę, świetnych przyjaciół, ukończone studia, które właściwie gwarantują zatrudnienie. Mam nadzieję, że dwa lata misji pozwolą mi raczej zbliżyć się do rzeczywistości. Taki też jest sens misji, aby „przylgnąć” do rzeczywistości. Pomaga w tym fakt, że w Domach Serca nie mamy internetu ani telewizji. Nie dlatego, że nie interesuje nas to, co dzieje się na zewnątrz, ale właśnie dlatego, że bardzo nas obchodzi. Chcemy być jak najbardziej skupieni na życiu naszych przyjaciół, na ich twarzach, na rozmowach z nimi – odpowiada.
Żadne zło ich nie ominęło
Gdzie w życiu Domu Serca przebiega konfrontacja ze złem świata? Opolska wolontariuszka przyrównuje swoją misję do roli chłopca z Ewangelii, który przyniósł ledwie kilka chlebów, by następnie rozmnożone przez Pana Jezusa stały się pokarmem tysięcy ludzi. „Jakiej wiary i odwagi wymagało zaproponowanie tych kilku chlebów. Po ludzku można by przecież wyśmiać ten pomysł. Podobnie jak nasz, żeby w kilka osób – obcokrajowców zamieszkać w centrum wielkiego miasta, po to, żeby razem żyć, modlić się, bawić z dziećmi. Jest nas przecież jedynie kilkoro, nie jesteśmy pedagogami, słabo znamy język” – pisze w liście do przyjaciół.
Jednak nie ta dysproporcja przytłacza ją najbardziej. W Punto Corazón im. św. Róży w Limie (w krajach hiszpańskojęzycznych Domy Serca nazywane są Puntos Corazón – Punkty Serca) spotyka się i zaprzyjaźnia z ludźmi, których w życiu „żadne zło nie ominęło”. Jak ośmiolatek José-Antonio i jego ciocia Berta. José jest dzieckiem poczętym w wyniku gwałtu. Jego mama Claudia postanowiła urodzić dziecko i wychować je pomimo ogromnej traumy i depresji. Wspierała ją ciocia Berta. Claudia nigdy nie wyszła z depresji. Zmarła dwa lata temu; chłopiec został sam z ciocią. – Choć nie miała żadnego obowiązku nim się zająć, kocha go jak własne dziecko – podkreśla Agnieszka Ogiolda.
José-Antonio ma depresję, być może także anoreksję, nie mówi do nikogo innego, tylko do cioci. Tym większa była radość naszej wolontariuszki, kiedy po 5 miesiącach odezwał się do niej pierwszy. To jest jeden z okruchów chleba, który Agnieszka Ogiolda przynosi do rozmnożenia na arenie walki o ludzki świat.
Nigdzie indziej
Czy wolontariat misyjny nie jest stratą czasu w świecie konkurencji, pośpiechu i robienia kariery? – Ani przez chwilę nie postrzegam czasu misji jako straty. To raczej ogromny dar. Jasne, nie pracuję w zawodzie, nie zarabiam, nie wzbogacam swojego CV. Myślę, że jeszcze się zdążę napracować i nie przypuszczam, żebym, patrząc kiedyś wstecz na swoje życie, żałowała akurat tych dwóch „straconych” lat. To dla mnie wspaniały czas i jestem ogromnie wdzięczna wszystkim, dzięki którym mogę robić to, co robię. To zarazem niesamowita przygoda, ale i czas wzrostu, lepszego poznawania siebie i pogłębiania relacji z Bogiem. Po powrocie chciałabym w miarę szybko zacząć pracować, jednocześnie starając się zachować jak najwięcej z charyzmatu, którym tutaj żyję. Zależy mi, żeby moja misja współczucia i pocieszenia nie skończyła się w momencie powrotu, nawet jeśli zmieni się jej forma – mówi wolontariuszka.
Cieszą ją drobne chwile radości, przyjaźni i zaufania, jakie okazują młodzi i starsi Peruwiańczycy. – Ponieważ jesteśmy jedynymi gringo w dzielnicy, wszyscy od razu nas rozpoznają. Dzieciaki podbiegają na ulicy, pytając „Hermanita (siostrzyczko), czy dziś będzie Punto?” – relacjonuje Agnieszka. Z powodu tej rozpoznawalności i szacunku wolontariusze z Punto czują się bezpiecznie w dzielnicy, która cieszy się złą sławą. Przestępczość, narkotyki, przemoc. – Chociaż każdy wam powie, że lepiej tu nie zaglądać, to nie chciałabym być nigdzie indziej – puentuje Agnieszka Ogiolda.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.