Misję mam w sercu

Anna Kwaśnicka; Gość opolski 8/2019

publikacja 13.03.2019 06:00

– Jeśli ktoś liczy na spektakularne efekty, to się rozczaruje. Najpierw trzeba poznać ludzi, przebywać z nimi, wypić jedną czy drugą herbatę. Projekty pomocy rozwojowej nie zakładają efektów widocznych od razu – mówi Karolina Wilczyńska.

W ośrodku zdrowia w Rushaki. Zdjęcia: Karolina Wilczyńska W ośrodku zdrowia w Rushaki.

Jest lekarzem. Pracuje na oddziale chorób wewnętrznych i w hospicjum, a pod koniec 2018 r. na zaproszenie s. Weroniki Popowskiej dwa miesiące spędziła w ośrodku zdrowia w Rushaki na północy górzystej Rwandy. – O wyjeździe do krajów misyjnych myślałam już w liceum, ale zajęłam się wieloma innymi rzeczami i tamte przebłyski potraktowałam jako młodzieńczy kaprys. Tymczasem one wracały, a dwa lata temu na poważnie zaczęłam szukać informacji o wyjazdach medyków do najuboższych krajów świata, a także kontaktu z osobami, które na takim wolontariacie już były – opowiada. Tak trafiła na Fundację Pomocy Humanitarnej „Redemptoris Missio” z Poznania, która akurat brała udział w projekcie „Polska pomoc”, realizowanym przez Ministerstwo Zdrowia.

Kierunek – Rwanda

Tu marzenia zderzyły się z mozolnymi krokami formalnymi, które trzeba było podjąć. Od dokumentacji, przez intensywny kurs internetowy na temat pomocy rozwojowej i Rwandy – historii kraju, sytuacji politycznej czy społecznej, po takie ułożenie spraw zawodowych w Opolu, by możliwy był dwumiesięczny wyjazd.

– Nieraz się denerwowałam, czy wszystko uda mi się dopiąć. Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, czy to ma sens, żebym wyjeżdżała. Na szczęście miałam ogromne wsparcie ze strony współpracowników i przyjaciół. Leciałam do Afryki z dużym poczuciem bezpieczeństwa, że mam wsparcie w Polsce. Uzmysłowiłam sobie, jak wielu dobrych ludzi jest wokół mnie, jak wielu osobom na mnie zależy – podkreśla. – Jednym z kroków, jakie musiałam zrealizować, było stworzenie planu, co będę robić w Afryce. To było trudne zadanie, bo miałam mgliste pojęcie o realiach życia w Rwandzie. Pisałam bardzo ogólnie o uczeniu dzieci podstaw higieny, mówieniu o przeciwdziałaniu wadom postawy czy profilaktyce chorób zakaźnych. Na miejscu plan uległ zmianie. Wtedy już wiedziałam, co jest wykonalne, a co nie – chociażby z powodu braku narzędzi – wyjaśnia lekarka.

Kigali, stolica Rwandy, może spokojnie równać się z miastami europejskimi. Jednak im bardziej w głąb kraju, tym warunki życia są trudniejsze. – Rwandyjczycy najczęściej chodzą pieszo po wiele kilometrów. Mieszkają w chatkach o różnym standardzie, jedne mają podłogi, inne nie, jedne mają okna, inne nie. Jedzą ryż, fasolę i banany, ale nie te, które znamy z polskich sklepów. Hodują zwierzęta – opowiada. Postrzega ich jako ludzi życzliwych, przyjaźnie nastawionych, prostolinijnych i niezwykle ekspresyjnych, co objawiało się między innymi radosnym i rozśpiewanym świętowaniem.

Na początek wspólna herbata

– Często pomoc rozwojowa mylona jest z pomocą humanitarną czy szeroko pojętą filantropią. Projekt pomocy rozwojowej nie zakłada efektów widocznych od razu. Chodzi o zaszczepienie idei, krzewienie dobrych nawyków, stopniowe edukowanie, co krok po kroku odmieni codzienny świat ludzi żyjących w określonym kraju – tłumaczy Karolina Wilczyńska. Ze względu na swoją specjalizację pracowała w gabinecie w ośrodku zdrowia. – Można powiedzieć, że to gabinet lekarza rodzinnego. Przyglądałam się pracy miejscowego personelu medycznego, udzielałam konsultacji, kiedy jej potrzebowali, pokazywałam, jak prawidłowo wykonywać badania lekarskie, wyjaśniałam, jakie choroby i nieprawidłowości można wykryć zwyczajnym badaniem fizykalnym – opowiada. I dodaje: – Są schorzenia, na których oni zdecydowanie lepiej się znają niż ja, np. choroby pasożytnicze, które występują tam powszechnie.

Wolontariuszka przyznaje, że nie jechała z przeświadczeniem: „Ja was wszystkiego nauczę”, „ja wiem lepiej”. W efekcie zaprzyjaźniła się z pielęgniarkami Annualite i Joshephine i sama wiele od nich się nauczyła. – W Polsce nie mam styczności z porodami, a tam do ośrodka wiele kobiet przychodziło urodzić dziecko. Pielęgniarki nie mają specjalistycznych narzędzi, środków znieczulających, nie mają USG czy możliwości cesarskiego cięcia, ale świetnie sobie radzą – podaje przykład.

Podkreśla też, że jadąc z pomocą rozwojową, nie jedzie się po to, by realizować własne ambicje. – Jeśli ktoś liczy na spektakularne efekty, to się rozczaruje. Najpierw trzeba poznać ludzi, przebywać z nimi, wypić jedną czy drugą herbatę. A nawet jeśli ma się poczucie, że nie robi się niczego wielkiego, to jest to tylko złudzenie. Myślę, że nie potrafimy wyobrazić sobie efektów, które pojawią się po czasie. Naprawdę warto podejmować tę prostą, mozolną pracę – zapewnia.

W ramach projektu „Polska pomoc” fundacja łączyła lekarzy w pary. Razem z Karoliną Wilczyńską do Rwandy poleciał Bartosz Mroczyk. – Wcześniej zupełnie się nie znaliśmy, ale naprawdę dobrze nam się razem pracowało. Sprawdziliśmy się w różnych kryzysowych sytuacjach – mówi. Medycy wspólnie prowadzili akcje edukacyjne dla dzieci w szkole, a także dla dorosłych. Sami przygotowywali plansze, opracowywali je po angielsku i wyszukali tłumacza, który przełożył zapisane treści na język kinyarwandab. W ten sposób uczyli dzieci m.in. mycia zębów. Karolina wspomina też chłopców, których obdarowywała kartkami i kredkami i z którymi wspólnie rysowała. – Czasem nie miałam dla nich czasu, tylko dawałam im potrzebne rzeczy i nie siadałam z nimi. Ale oni chcieli mojej uwagi, docenienia, bycia z nimi – opowiada.

Najcenniejsza serwetka

– Razem z Bartkiem zaangażowaliśmy się w pomoc ogólną. Dzięki wsparciu wielu osób z Polski zabraliśmy ze sobą sporo rozmaitych rzeczy, które rozdawaliśmy ludziom. Pytaliśmy, gdzie mieszkają najuboższe rodziny i szliśmy po wiele kilometrów, żeby obdarować dzieci ubraniami czy zabawkami. Wiem, że nie są to artykuły pierwszej potrzeby, ale zależało nam na tym, by umilić komuś życie, przynieść chwilę ulgi – mówi Karolina. – Byliśmy przyjmowani z ogromnym entuzjazmem. Ludzie byli zaskoczeni, a jednocześnie przeszczęśliwi. Zbiegali się, klaskali, specjalnie dla nas śpiewali. Ojciec ósemki dzieci stwierdził, że nie ma słów, by wyrazić radość, ale tej nocy po raz pierwszy od dłuższego czasu na pewno będzie spał spokojnie – opowiada.

– Zaprzyjaźniliśmy się z pewnym młodym chłopakiem. On bardzo chciał się nam odwdzięczyć za przywiezione prezenty, ale nawet jeśli miał jakieś drobne pieniądze, to w wiosce nie było możliwości niczego kupić. Okazało się, że odciął skądś kawałek materiału i zrobił z niego serwetkę. Napisał na niej moje imię i mi podarował. Podobny prezent dostał Bartek. Ta serwetka ma dla mnie ogromną wartość – przyznaje. I dodaje, że do prezentu dołączona była prośba, by o nim nie zapomniała, by wiadomości od niego nigdy nie pozostały bez odpowiedzi.

Karolina i Bartek w niesienie pomocy zaangażowali wiele osób z Polski. – Przed wyjazdem prowadziliśmy zbiórki, a już będąc na miejscu, poprosiłam rodziców o przesłanie konkretnych rzeczy. Oni skrzyknęli sąsiadów i przesłali wielką paczkę. Sprawiło im to dużo radości, a zasięg mojego wolontariatu poszerzył się. To już nie była tylko moja sprawa – zapewnia.

Nie oczekuję zapłaty

W ośrodku zdrowia najwięcej pacjentów pojawiało się w poniedziałki i piątki. – To dni targowe, a ludzie, przychodząc do miasta nieraz z bardzo daleka, chcieli załatwić od razu dwie sprawy – tłumaczy lekarka. Opowiada też o transportach do szpitala w Byumbie, które okazywały się nie lada wyzwaniem.

– W ośrodku jest jeden ambulans, a to zdecydowanie za mało. Dlatego kiedy wyrusza do szpitala, załadowany jest pacjentami po sufit. Każdy chce się zabrać. Raz wieźliśmy m.in. dziecko z sepsą i mężczyznę po wstrząsie anafilaktycznym i po dojechaniu na miejsce, po wszystkim wertepach, górkach i zakrętach, to ja i Bartek wyglądaliśmy na najbardziej chorych – wspomina. Dodaje też, że często ludzie z tego szpitala kilkadziesiąt kilometrów wracali pieszo. – Tak jak kobieta z noworodkiem, którą ze względu na komplikacje przy porodzie musieliśmy zawieźć do Byumby. W Polsce to niewyobrażalne – podkreśla.

Opowiada również o kobiecie, która nie życzyła sobie jej obecności przy porodzie. – Nie wiem, dlaczego nie chciała, ale w swojej pysze byłam zła na jej decyzję. Przyjechałam z daleka, chciałam pomóc, a ona odmówiła. Poród okazał się z komplikacjami i trzeba było zawieźć ją do szpitala. Pojechałam z nią. A mieliśmy taki zwyczaj, że każdemu urodzonemu dziecku dawaliśmy małą wyprawkę: czapeczkę, becik i inne drobiazgi. Kiedy wróciłam z Byumby, Bartek zapytał mnie, czy dałam tej kobiecie wyprawkę. Dałam, ale w pierwszej chwili nie chciałam tego zrobić, skoro odmówiła mojej pomocy. Jednak potem zrozumiałam, że nie mogę oczekiwać, że ludzie będą mi płacić za moją pomoc. Przecież spodziewanie się wdzięczności, uśmiechu, podania ręki jest oczekiwaniem zapłaty. Nie chcę na nią liczyć, nawet jeśli miałaby to być zapłata w formie gestu – mówi Karolina Wilczyńska.

I dodaje: – Z Afryki wróciłam odmieniona. To doświadczenie pozwoliło mi dowiedzieć się wielu rzeczy o sobie samej, o tym, jak zachowuję się w różnych sytuacjach, czego mi jeszcze brakuje, w czym niedomagam. Być może jeszcze wyjadę. Mam odpowiedni zawód, umiejętności, siły i zdrowie, więc mogę pojechać. Misję mam w sercu. Mogę ją realizować tu, w Polsce, i tam, w Afryce.