O chuligańskim życiu i małych gestach mających kolosalne znaczenie mówi Paweł, który poznał kibolski świat z dwóch stron barykady.
Marcin Jakimowicz: Kiedy po raz pierwszy zorientowałeś się, że nie przychodzisz na stadion jedynie po to, by zobaczyć mecz swej drużyny?
Paweł: Pierwszym poważnym ostrzeżeniem był mecz z Legią. Wybrałem się z moją dobrą koleżanką. W czasie spotkania doszło do sporej zadymy. Zaczęła się rozkręcać, a ja, jak to ja, pobiegłem z kumplami. Po meczu poszliśmy do parku, a ja skapnąłem się, że przecież nie przyszedłem sam. Zgubiłem koleżankę. Zobaczyłem, że jestem w stanie zatracić się, wyłączyć myślenie. Gdy zaczęło się dziać, zapomniałem o wszystkim.
Na trybunach puszczają hamulce, człowiek przestaje być sobą?
Działa psychologia tłumu. Możesz kompletnie zatracić się i pogubić.
Czułeś się bezpieczny?
Tak. To był koniec lat dziewięćdziesiątych. Zaczęły się najazdy na osiedla, szukanie adrenaliny. Wtedy musiałem się pilnować, bo można było „zarobić”, ale zapewniam cię, wówczas było to jeszcze naprawdę lightowe. Bez sprzętu: siekier, noży, maczet… Wiem coś o tym, bo dziś na co dzień widzę ten świat z drugiej strony. Nie bałem się. Gdy chodziłem do szkoły, byłem w stanie wyjść w klubowym szaliku na rynek miasta, którego kibice nienawidzili mojego klubu. Do dziś nie wiem dlaczego. (śmiech) Może myślałem, że jestem niezniszczalny? Panowała zasada: „Morda nie szklanka”. Potem kibice zaczęli się zbroić. Pojawiały się kije, noże, maczety, broń palna. Pamiętam, jak wracaliśmy z meczu i na Załężu padły strzały. Kibicowanie przestało być zabawą.
Kapelani więzienni opowiadali mi, że kibole są najbardziej samotnymi więźniami. Na początku przyjeżdża liczna ekipa: „PDW: Pozdrowienia do więzienia”, potem coraz bardziej się ona wykrusza, a po jakimś czasie zostajesz sam. Jeśli nie masz rodziny, przyjaciół, nikt cię nie odwiedza…
Kumple są na początku. Przyglądają się, co powiedział, co zeznał, czy nie zaczął sypać. Gdy ktoś zostanie okaleczony w czasie ustawki, przez jakiś czas zrzucają się na niego, ale w końcu taka osoba zostaje pozostawiona sama sobie. Jak nie miałeś przyjaciół, zostajesz sam. Pozornie wygląda to jak jedna wielka rodzina. Gdy przyjrzysz się bliżej, widzisz, że nie ma takich relacji. „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”? To wygląda fajnie jedynie z zewnątrz. „Trzymamy się razem, nie sprzedajemy”. Okazuje się, że prawda jest brutalna. Ci, którzy są na górze, trzymają się razem, bo łączą ich interesy. Innych, spoza wierchuszki, mają gdzieś. Nie liczą się.
Jako nastolatek nie wiedziałem o tym. Było fajnie, miałem kolegów, trzymaliśmy się razem. Z mojego osiedla na mecz chodziło ok. 300 osób. Konkretna ekipa. Nigdy nie byłem wysoko w hierarchii. Nie o to mi chodziło. Niektóre rzeczy przestały mi się podobać. Zbieraliśmy kasę na oprawę, szaliki, a nagle moi kumple przychodzili w fajnych ciuchach (potem przyjeżdżali dobrymi brykami). Kasa nie szła na to, na co miała iść. Zbieraliśmy na kumpla w więzieniu, a on dostawał jedynie część kasy. Reszta szła na imprezowanie. Nie podobało mi się to. Jak mieć kumpli, to prawdziwych. Jak coś robić, to na maksa. Jak już chodziłem na mecze, to na wszystkie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.