Adrenalina

GN 6/2019

publikacja 12.03.2019 06:00

O chuligańskim życiu i małych gestach mających kolosalne znaczenie mówi Paweł, który poznał kibolski świat z dwóch stron barykady.

Adrenalina Roman Koszowski /Foto Gość

Marcin Jakimowicz: Kiedy po raz pierwszy zorientowałeś się, że nie przychodzisz na stadion jedynie po to, by zobaczyć mecz swej drużyny?

Paweł: Pierwszym poważnym ostrzeżeniem był mecz z Legią. Wybrałem się z moją dobrą koleżanką. W czasie spotkania doszło do sporej zadymy. Zaczęła się rozkręcać, a ja, jak to ja, pobiegłem z kumplami. Po meczu poszliśmy do parku, a ja skapnąłem się, że przecież nie przyszedłem sam. Zgubiłem koleżankę. Zobaczyłem, że jestem w stanie zatracić się, wyłączyć myślenie. Gdy zaczęło się dziać, zapomniałem o wszystkim.

Na trybunach puszczają hamulce, człowiek przestaje być sobą?

Działa psychologia tłumu. Możesz kompletnie zatracić się i pogubić.

Czułeś się bezpieczny?

Tak. To był koniec lat dziewięćdziesiątych. Zaczęły się najazdy na osiedla, szukanie adrenaliny. Wtedy musiałem się pilnować, bo można było „zarobić”, ale zapewniam cię, wówczas było to jeszcze naprawdę lightowe. Bez sprzętu: siekier, noży, maczet… Wiem coś o tym, bo dziś na co dzień widzę ten świat z drugiej strony. Nie bałem się. Gdy chodziłem do szkoły, byłem w stanie wyjść w klubowym szaliku na rynek miasta, którego kibice nienawidzili mojego klubu. Do dziś nie wiem dlaczego. (śmiech) Może myślałem, że jestem niezniszczalny? Panowała zasada: „Morda nie szklanka”. Potem kibice zaczęli się zbroić. Pojawiały się kije, noże, maczety, broń palna. Pamiętam, jak wracaliśmy z meczu i na Załężu padły strzały. Kibicowanie przestało być zabawą.

Kapelani więzienni opowiadali mi, że kibole są najbardziej samotnymi więźniami. Na początku przyjeżdża liczna ekipa: „PDW: Pozdrowienia do więzienia”, potem coraz bardziej się ona wykrusza, a po jakimś czasie zostajesz sam. Jeśli nie masz rodziny, przyjaciół, nikt cię nie odwiedza…

Kumple są na początku. Przyglądają się, co powiedział, co zeznał, czy nie zaczął sypać. Gdy ktoś zostanie okaleczony w czasie ustawki, przez jakiś czas zrzucają się na niego, ale w końcu taka osoba zostaje pozostawiona sama sobie. Jak nie miałeś przyjaciół, zostajesz sam. Pozornie wygląda to jak jedna wielka rodzina. Gdy przyjrzysz się bliżej, widzisz, że nie ma takich relacji. „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”? To wygląda fajnie jedynie z zewnątrz. „Trzymamy się razem, nie sprzedajemy”. Okazuje się, że prawda jest brutalna. Ci, którzy są na górze, trzymają się razem, bo łączą ich interesy. Innych, spoza wierchuszki, mają gdzieś. Nie liczą się.

Jako nastolatek nie wiedziałem o tym. Było fajnie, miałem kolegów, trzymaliśmy się razem. Z mojego osiedla na mecz chodziło ok. 300 osób. Konkretna ekipa. Nigdy nie byłem wysoko w hierarchii. Nie o to mi chodziło. Niektóre rzeczy przestały mi się podobać. Zbieraliśmy kasę na oprawę, szaliki, a nagle moi kumple przychodzili w fajnych ciuchach (potem przyjeżdżali dobrymi brykami). Kasa nie szła na to, na co miała iść. Zbieraliśmy na kumpla w więzieniu, a on dostawał jedynie część kasy. Reszta szła na imprezowanie. Nie podobało mi się to. Jak mieć kumpli, to prawdziwych. Jak coś robić, to na maksa. Jak już chodziłem na mecze, to na wszystkie.

Szukałeś Boga?

Wiedziałem, że On jest. Miałem w swej wierze wzloty i upadki. Gdy wchodziłem w kibicowanie, Bóg spadał na bardzo dalekie miejsce.

Mój znajomy, były chuligan, czuł się zbyt brudny, by chodzić do kościoła. Sądził, że są tam sami „niepokalanie poczęci”. Kiedyś rozmawiał z kumplem ze stadionu: „Nie wyglądasz na nawróconego” – usłyszał. „Wiesz dlaczego? Bo wcale mnie nie oceniasz”. Czy katolicy naprawdę kojarzą się z ludźmi, którzy krytykują, moralizują, wytykają palcami?

Często niestety robimy wszystko, by mieć taki wizerunek. Zawsze próbowałem szukać u innych akceptacji, potwierdzenia tego, że jestem coś wart. Wchodziłem w subkultury, byłem skinheadem. Ludzie patrzyli na nas nieufnie. Mieli prawo: bali się nas. Gdy szliśmy na mecz, rozbijaliśmy witryny, byliśmy agresywni.

Straty: dwóch zabitych i trzech ciężko przestraszonych…

Dokładnie. Na szczęście w moim życiu pojawiły się osoby, które łamały stereotyp chrześcijanina działającego wedle zasady: „Zbesztać, skrytykować, pouczyć i wyrzucić poza nawias”. Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Spodobała mi się jedna dziewczyna. O zgrozo, chodziła na oazę. Próbowałem do niej podbić, ale nie miałem szans: ogolony na łyso, w glanach, z kibolskim szalikiem. Nie dawałem za wygraną i przychodziłem wieczorem w piątek pod drzwi kościoła, by zaczekać, aż będzie wracać z oazy. Kiedyś przyszedłem podpity (początek weekendu!). Zobaczyli mnie jej kumple i przestraszeni zawiadomili księdza, że kręcę się koło salek. Gdy wypiłem, bywałem agresywny. Ostro trenowałem boks… Wyszedł ksiądz. To był ks. Jarek Ogrodniczak. Podszedł i zagadał. A widząc, że nie jestem do końca trzeźwy… zaprosił mnie na spotkanie. Powiedział: „Paweł, chodź do nas”. Nie moralizował, nie potępił mnie, ale zaprosił do Kościoła. Mały gest, ale po latach widzę: to był kamień milowy w mojej historii. Zacząłem chodzić dla dziewczyny, a skończyło się na tym, że zacząłem karmić się czymś pozytywnym, innym niż dotychczas.

Nie przeżyłeś radykalnego nawrócenia?

Nie. Bóg nie zadziałał jak grom z jasnego nieba. Nawracam się cały czas. Istnieją ludzie, którzy są w stanie podać datę spotkania z Bogiem, ale to nie moja opowieść. O zmianie myślenia decydowały małe gesty, małe kroczki. Szukałem wymówek, by uciec od klimatów kibolskich. Zauważałem, że nakręcam się wówczas agresją. Dwa uczucia, które mi towarzyszyły? Adrenalina i strach. Wszyscy moi kumple mieli tak samo, tylko udawaliśmy przed sobą chojraków. Podobnie było z boksem: przed walką byłem przestraszony, ale gdy wychodziłem na ring, hamulce mi puszczały. Kiedyś na meczu z odwiecznym rywalem doszło do starcia. Wybiegliśmy na murawę i w tym szale skopaliśmy chłopaka tak, że nie mógł się ruszać. Tknęło mnie sumienie, zrozumiałem, co zrobiliśmy. Wziąłem kumpli i zaniosłem go do karetki. Na szczęście nie było większych obrażeń.

Nienawidziłeś policji?

Jak każdy kibic. „Zawsze i wszędzie…” i tak dalej.

Mama musiała wyjechać, ojciec pracował na wieczór, więc miałem luz. Byłem spuszczony z łańcucha. Poza kontrolą. Kiedyś kumpel zaproponował mi pracę w weekendy. W Wiśle, w Beskidach. Przy rąbaniu drzew. Zgodziłem się. Lubiłem góry, poza tym: niezły trening. Pojechałem. Miałem wytłumaczenie przed kumplami: „Mam robotę. Nie mogę jechać na mecz”. Od piątej rano wycinaliśmy las na Soszowie. Przez cały dzień. I przez cały dzień facet, który nas zaprosił… nawijał o Jezusie. Dramat. Ile można! (śmiech) Tyle że Leon, zielonoświątkowiec, opowiadał o Nim z taką pasją, że mimowolnie go słuchałem.

Nie reagowałeś szyderką?

Nie było we mnie ironii, bo ojciec nauczył mnie jednego: „Jeśli chcesz coś krytykować, najpierw to poznaj”. Leon wiedział, co robię, ale ani razu mnie nie ocenił. Czułem, że mnie akceptuje z tym całym moim buntem. Zero moralizowania. Do dziś się przyjaźnimy. To on nauczył mnie szukania odpowiedzi w Biblii.

Zacząłem regularnie przyjeżdżać do Wisły. Tęskniłem za tymi długimi rozmowami. I tak jeżdżę od dwudziestu kilku lat. Wiesz, Leon nigdy nie powiedział niczego złego o katolikach. Zawsze traktował mnie jak brata. Pamiętam, że gdy przeżywałem trudny czas i zobaczyłem grzech i małość Kościoła, powiedział: „Jesteś zielonoświątkowcem? Bądź dobrym zielonoświątkowcem. Jesteś katolikiem? Bądź dobrym katolikiem”.

Trafiłem do wojska. Wziąłem ze sobą Biblię.

By czytać po kryjomu pod kołdrą?

Nie. Czytałem każdego wieczora. I wiesz, że nawet nie spotkałem się z docinkami? Początkowo padały jakieś nieśmiałe hasełka (22 chłopa w jednej sali), ale po pewnym czasie słyszałem od kumpli: „Możesz mi ją pożyczyć?”. Czas wojska bardzo mnie wzmocnił duchowo. Ugruntował mój światopogląd.

Nie bałem się przyznawania do wiary. Teraz mam więcej strachu, gdy mam coś publicznie opowiedzieć o Jezusie, ale wtedy było to dla mnie całkowicie naturalne. Nie przekonywałem nikogo. Mam tak do dzisiaj. Myślę, że moja wiara jest bardzo mała. Nie chcę obronić Pana Boga, bo myślę, że On sam zrobi to najlepiej. (śmiech)

Wróciłem z wojska. Pojawiła się dziewczyna, rodzina, praca. Wsiąkłem w zwykłe życie. Stałem się letni.

Kiedy zapłonąłeś?

Po tym, jak mąż kuzynki zaprosił mnie na kurs Alpha. Sam przeżył nawrócenie, widziałem, jak Bóg go zmienił, uwolnił od alkoholu. Poszedłem. Trafiłem na genialnych ludzi – Darię i Jurka, małżeństwo prowadzące nasz stolik. Chodziłem na wszystkie spotkania, ale niestety nie mogłem wyjechać na weekend Alpha, który, jak słyszałem, jest kluczowy. Nadrobiłem to na drugim kursie, gdy byłem przy stoliku pomocnikiem. Przeżyłem na weekendzie Alpha spowiedź życia. Długo rozmawiałem z kapłanem w cztery oczy. Bardzo oczyszczające wydarzenie. Widziałem, jak zmieniały się twarze ludzi po spowiedzi i adoracji. Zapłonąłem na nowo.

Dlaczego kibol został policjantem?

Wierzę, że namieszał w tym Pan Bóg. Nienawidziłem policji, a w pewnym momencie mojego życia trafiłem na tę stronę barykady. Otrzymałem propozycję nie do odrzucenia. Moi kumple dostawali wyroki, zaczęła lać się krew. Widziałem, że to równia pochyła. Pewnego dnia po treningu bokserskim dowiedziałem się, że mojej przyjaciółce skradziono rower, który jako ekipa kupiliśmy jej tydzień wcześniej na urodziny. Złodziej uderzył ją w twarz. Wściekłem się. Zebrałem ludzi i ruszyliśmy szukać winowajców. Znaleźliśmy ich. Nie poszło łatwo, bo ojciec chłopaka, który ukradł rower, wyskoczył na nas z siekierą. Nie przestraszyło nas to. Wytargaliśmy jego syna. Na to wszystko wjechała policja. Nie pomogło to, że chłopak przyznał się do sprzedania roweru na targu. I tak dostaliśmy potężny łomot.

Z wykształcenia jestem kucharzem, ale nie za bardzo mnie to pociągało. Wiedziałem, że nie zrobię kariery w boksie. Ostatecznie wylądowałem w szkole policyjnej. Dziś widzę, że było to opatrznościowe. Pierwsze dni były trudne. Ale wiem, że stanowiły część Jego planu.

Na interwencjach widzisz jedno wielkie ludzkie cierpienie. Facet, który skatował dzieci, jutro też może wrócić pijany i agresywny.

Początkowo nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Bywały takie interwencje, że trafiał mi się zgon za zgonem. Śniły mi się zwłoki. Pomagała mi wiara. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem zbawicielem świata. Mam pomagać. I staram się to robić na ile mogę.

Na mecz nie pójdziesz, bo powiedzą, że przyszedł pies?

Pójdę. Nigdy nie byłem wysoko w hierarchii i gdy zostałem rozpoznany na trybunach, ci, którzy mnie znali, wiedzieli, że nigdy nikomu nie chciałem zrobić krzywdy. Chciałem pomagać. Powiedzieli: „Możesz zostać”. Wiedzieli, że nie przyszedłem jako policjant, ale jako kibic. Wielu moich kumpli z trybun nie żyje, siedzi w więzieniach, straciło zdrowie czy życie. To nie są już grupy kibicowskie, ale regularne gangi.

Co zachwyca Cię w chrześcijaństwie?

Wolność. To, jak bardzo zaufał nam Bóg. Jak wielką dał nam wolność. Czuję, że On jako jedyny akceptuje mnie w całości. Bez warunków wstępnych. Dzięki Niemu mogę być sobą. Dalej liczy się adrenalina, tyle że teraz nie pcha mnie ona do zniszczenia przeciwnika, ale przekazania mu czegoś dobrego.

Chcesz być święty?

Zabrzmi to bezczelnie i niedzisiejszo, ale… tak. Kiedyś świętość była dla mnie nieosiągalna. Gdybyś spytał przeciętnego katolika, czy jest święty, znalazłby tysiąc powodów, by powiedzieć: „nie”. Trudno nam zaakceptować fakt, że świętym może być Bogdan – hajer przodowy, Zdzisław – taksówkarz czy Darek – policjant. A zdrajca, morderca? Mogą zostać świętymi? Wielu oburzyłoby się i powiedziało: „nie”. A Szaweł, który „dyszał żądzą zabijania”? A Piotr, który zdradził? Odpowiem tak: Bóg mnie uświęca każdego dnia. Nie stanę się świętym swoją mocą, ale dlatego, że mam w sobie świętego Boga.