„Misjonarzami pokoju i dobra” nazwał odlatujących do Iraku 328 żołnierzy z 18. Bielskiego Batalionu Desantowo-Szturmowego biskup bielsko-żywiecki Tadeusz Rakoczy. Wraz z bielskimi komandosami do Iraku udaje się ich kapelan ks. ppłk Mariusz Tołwiński.
- Dywizyjny Batalion Logistyczny realizuje na określonych obszarach wsparcie logistyczne całej wielonarodowej dywizji. Na czym ono polega?
- Zaopatrujemy - gromadzimy i rozwozimy żywność w postaci racji wojskowych MRE, czyli amerykańskich racji suchych, i wodę butelkowaną, a także paliwo. Kontraktor amerykański przywozi paliwo na składy do naszej bazy, a my wywozimy je naszymi cysternami do innych baz. Zaopatrujemy również dywizję w materiały konstrukcyjne i fortyfikacyjne oraz obsługujemy i naprawiamy uzbrojenie i sprzęt Polskiego Kontyngentu Wojskowego.
- Stale jesteście w drodze.
- Nasza kompania transportowa codziennie wysyła kolumny z zaopatrzeniem. Konwój zawsze składa się z trzech samochodów ochrony, sanitarki, radiostacji ruchomej na samochodzie. W środku jadą cysterny, ciężarówki z żywnością. Czasem składa się on z 30, 40 pojazdów. Kiedy musiałem jechać do dowództwa dywizji w Babilonie, to dołączałem do takiego konwoju. W hełmie, kamizelce kuloodpornej, z podłączonym magazynkiem z amunicją.
- Czy myślał Pan o tym, że można tam zginąć?
- Raczej człowiek się stara nie dopuszczać takich myśli. To nie znaczy, że się nie boi. Trudno się nie bać, jeśli jest niebezpiecznie. Ale nawet do niebezpieczeństwa można się przyzwyczaić. Bo jak długo można wytrzymać w ekstremalnym stresie? Kiedy strzały na zewnątrz się nasilają, człowiek zaczyna się bać. Ale z czasem oswaja się z nimi. Kiedy w czwartek słychać dobiegające z różnych stron kanonady, to zaczyna kojarzyć, że pewnie ktoś wyprawia wesele. Tam wszyscy dorośli mężczyźni mają zgodnie z prawem broń. A strzały podczas zabawy to wyraz ich radości. Nim zorientowaliśmy się, że ujęto Husajna, najpierw usłyszeliśmy potężną kanonadę w mieście. Zaczęliśmy łapać za hełmy, broń. Nagle ktoś popatrzył na TVN 24 i wszystko się wyjaśniło. Irakijczycy w bazie też krzyczeli z radością: „zamknęli go”!
- Kontaktował się Pan z Irakijczykami na terenie bazy, czy spotykał ich Pan też na zewnątrz?
- Tylko grupy wojskowych lub cywilów wyznaczono do kontaktów z ludnością cywilną i oni, niestety, nie mieli wyjścia, musieli opuszczać bazę. Na początku, wyjeżdżając w konwojach, nie wiedzieliśmy, czy Irakijczycy do nas machają, bo się nas boją, czy udają przyjaźń, a w rzeczywistości myślą co innego. Z czasem okazało się, że są nam życzliwi. Większość chce spokoju, cieszą się, że nasze wojska nie pozwalają panoszyć się religijnym szowinistom. Niekiedy demonstrują niezadowolenie, bo myśleli, że od razu wszyscy będą mieli wodę, prąd, jedzenie, pracę. A to nie takie proste, kraj jest zrujnowany, wszędzie panuje potworna bieda. Potrzeba dziesiątków lat, żeby sytuacja się poprawiła. Aczkolwiek spotyka się tam piękne domki, widać, że niektórym dobrze się powodziło. Mieli pieniądze i stanowiska w poprzednim układzie. Natomiast szary człowiek żył i nadal żyje tam w strasznych warunkach. Kiedy tylko wyjeżdża się z miasta, wszędzie widać gliniane lepianki. Na terenie naszej bazy przez jakiś czas mieszkała rodzina iracka, która zajęła jeden z budynków opuszczonych przez wojsko. Byłem przerażony tym, co zobaczyłem, kiedy się wyprowadzili. Zamiast podłogi klepisko, brud...
Więcej na następnej stronie