Polscy żołnierze w Iraku

publikacja 05.02.2004 11:34

„Misjonarzami pokoju i dobra” nazwał odlatujących do Iraku 328 żołnierzy z 18. Bielskiego Batalionu Desantowo-Szturmowego biskup bielsko-żywiecki Tadeusz Rakoczy. Wraz z bielskimi komandosami do Iraku udaje się ich kapelan ks. ppłk Mariusz Tołwiński.

Duszpasterz komandosów

Dysponuję orężem duchowym


- To nic niezwykłego - mówi z uśmiechem ks. Mariusz. - Zostałem kapelanem bielskiej jednostki, by być z żołnierzami na dobre i złe. Jeśli zostali oni wyznaczeni do udziału w stabilizacyjnej misji w Iraku, to jest oczywiste, że także tam mam być z nimi. Przecież tam pasterz, gdzie jego owieczki.

Owieczki na schwał


Jego „owieczki” to w rzeczywistości potężne chłopy, żołnierze służący w jednej z najbardziej elitarnych jednostek wojskowych w Polsce. Bielski batalion już w 1998 roku uzyskał certyfikat uprawniający do współpracy z jednostkami NATO. Działał także w ramach Sił Natychmiastowego Reagowania Sojuszu Północnoatlantyckiego. Żołnierze z Bielska-Białej brali udział w ćwiczeniach NATO, a także misjach pokojowych w ramach sił KFOR w Kosowie. Do Iraku, podobnie jak wcześniej do Kosowa, skierowani zostali wyłącznie ochotnicy.

Z kiszarni na ćwiczenia


Ich kapelan, 37-letni ks. Mariusz Tołwiński, pochodzi z Ciechanowca w diecezji drohiczyńskiej. Kapłanem jest od dwunastu lat, a w ordynariacie polowym od lipca 2000 roku. Do Bielska-Białej trafił w styczniu 2002 roku. Jest do dyspozycji żołnierzy nie tylko w budynku administracyjnym batalionu, ale przede wszystkim w koszarowej kaplicy, powstałej po adaptacji budyneczku starej... kiszarni kapusty.
Żołnierze spotykają jednak kapelana nie tylko w kaplicy. Ks. Mariusz Tołwiński postanowił uczestniczyć także w wojskowych ćwiczeniach. Jeździł z żołnierzami na poligony, za sobą ma marsze wytrzymałościowe i pierwsze skoki ze spadochronem.

- Pomyślałem, że jeśli jednostka jest desantowo-szturmowa, to także kapelan musi być desantowo-szturmowy. Poznaję żołnierską codzienność, a komandosi poznają mnie. Ubocznym efektem jest to, że zrzuciłem sporo kilogramów - mówi z przekąsem ks. Mariusz.

Więcej na następnej stronie




Więcej na następnej stronie

Atrybuty w drodze


W chwili naszej rozmowy kapelan komandosów ma już spakowany swój 70-kilogramowy zasobnik z wyposażeniem identycznym jak pozostali żołnierze. Ma też, jak wszyscy, hełm i kamizelkę kuloodporną. Od swych kolegów różni się tylko tym, że w swym wyposażeniu nie ma broni.

- Oczywiście tylko tej palnej, bo dysponuję orężem duchowym - uśmiecha się. Zewnętrzne atrybuty tego oręża już płyną do Iraku. Są to skrzynie z wyposażeniem kaplic i wszelkimi sprzętami liturgicznymi. Jest tam także pokaźnych rozmiarów obraz Jezusa Miłosiernego, ufundowany przez dowództwo bielskiej jednostki.

- Jestem przekonany, że będziemy tam wszyscy bardzo potrzebowali Bożego Miłosierdzia i o nie będziemy się modlić - nie tylko dla nas, żołnierzy, ale też, a może przede wszystkim, dla umęczonego wojną narodu irackiego. O taką samą modlitwę prosiłem rodziny naszych żołnierzy, zostawiając im ponad setkę podobnych obrazów. O Koronkę w naszej intencji proszę też czytelników „Gościa Niedzielnego” - mówi ks. ppłk Mariusz Tołwiński.

O swych przyszłych obowiązkach w Iraku mówi, że nie będą się różniły od tych pełnionych w bielskich koszarach. - Mam na różne sposoby służyć naszym żołnierzom - modlitwą, radą, zwykłą rozmową. Oni mają zaprowadzić pokój w Iraku, a ja pokój w ich sercach - tłumaczy ks. Mariusz.

ARTUR KASPRZYKOWSKI

W tej chwili służbę wśród polskich żołnierzy w Iraku kończy trzech kapelanów - ks. ppłk Piotr Majka w Babilonie i Al Hillah, ks. ppłk Mariusz Stolarczyk w Karbali oraz ks. Wiesław Okoń w Al Kut. Zastąpią ich trzej nowi duszpasterze, którzy będą pełnić posługę duszpasterską wśród ponad dwóch tysięcy polskich żołnierzy. Ks. ppłk Mariusz Tołwiński z Bielska-Białej trafi do Al Hillah i Karbali. Proboszcz parafii wojskowej w Tomaszowie Mazowieckim ks. mjr Marek Strzelecki służyć będzie w Al Kut, a ks. ppłk Mirosław Biernacki z jednostki w Bartoszycach podejmie posługę duszpasterską w Babilonie. Będą oni przebywać w Iraku tak długo, jak obecny kontyngent wojskowy - około sześciu miesięcy.

Więcej na następnej stronie

Do niebezpieczeństwa można się przyzwyczaić


Z mjr. Krzysztofem Gołofitem z 10. Brygady Logistycznej w Opolu, który 18 stycznia br. wrócił z misji w Iraku, rozmawia Barbara Gruszka-Zych

- Czy przed wyjazdem zostaliście wprowadzeni w realia irackiego życia?
- Dostaliśmy odpowiednie informatory, a w Kuwejcie, w czasie aklimatyzacji, wysłuchaliśmy pogadanek na ten temat. Jeden z tłumaczy, którzy przyjechali tam z nami z Polski, był rdzennym Irakijczykiem, który uciekł z kraju i pracował w Polsce. Uprzedzał nas, na co trzeba zwracać uwagę. Na początku raziła nas niezrozumiała dla Europejczyka serdeczność, panująca w stosunkach między tamtejszymi mężczyznami, którzy bardzo wylewnie okazują sobie przyjaźń, trzymają się za ręce, całują.

- A kobiety?
- Powiedziano nam, żeby nie nawiązywać z nimi kontaktów i nie zaczepiać ich. Kobiety bardzo mało udzielają się w życiu społecznym, pozostają w cieniu. Trudno docenić ich urodę, bo stale chodzą ubrane na czarno, z głowami opatulonymi chustkami, w tunikach do ziemi, tak że nie widać żadnych kształtów. Ale kiedy lepiej się przyjrzeć, dostrzega się ładne twarze. W Iraku nie wszystkie kobiety noszą burki. Na miejscu zatrudniliśmy tłumacza z An Najafu, który studiował w Polsce, nawet chciał do nas wyemigrować, tylko go Husajn nie puścił. Opowiadał nam, że jego żona wychodzi z domu ubrana w tradycyjny strój. Natomiast kiedy jedzie na zakupy do Bagdadu, zabiera ze sobą europejskie ubranie, w które tam się przebiera.

- Wasza baza logistyczna mieści się w Al Hilla. Czy to daleko od Babilonu?
- Dowództwo wielonarodowej dywizji w Babilonie jest położone w odległości 7 km od naszej siedziby, jakby w dzielnicy Al Hilla. Naszą bazę stworzono na terenie totalnie rozgrabionych, byłych koszar irackich. Wszystko, z wyjątkiem siedmiu budynków, zostało cegła po cegle rozebrane przez Irakijczyków. Nasz batalion logistyczny został zakwaterowany w dwóch zachowanych i wyremontowanych budynkach. Część żołnierzy mieszka też w kontenerach. W tej chwili przebywa tam Narodowy Element Zaopatrywania z Opola, zajmujący się narodową logistyką, i 18. Batalion Desantowo-Szturmowy z Bielska-Białej.

Więcej na następnej stronie
Nawet do niebezpieczeństwa można się przyzwyczaić. Kiedy strzały na zewnątrz się nasilają, człowiek zaczyna się bać. Ale z czasem oswaja się z nimi - mówi mjr Krzysztof Gołofit

Nawet do niebezpieczeństwa można się przyzwyczaić. Kiedy strzały na zewnątrz się nasilają, człowiek zaczyna się bać. Ale z czasem oswaja się z nimi - mówi mjr Krzysztof Gołofit.

Żołnierz z 10. Brygady Logistycznej w Opolu prezentuje mundur oraz broń używane przez Polaków w Iraku

Żołnierz z 10. Brygady Logistycznej w Opolu prezentuje mundur oraz broń używane przez Polaków w Iraku




Więcej na następnej stronie
- Dywizyjny Batalion Logistyczny realizuje na określonych obszarach wsparcie logistyczne całej wielonarodowej dywizji. Na czym ono polega?
- Zaopatrujemy - gromadzimy i rozwozimy żywność w postaci racji wojskowych MRE, czyli amerykańskich racji suchych, i wodę butelkowaną, a także paliwo. Kontraktor amerykański przywozi paliwo na składy do naszej bazy, a my wywozimy je naszymi cysternami do innych baz. Zaopatrujemy również dywizję w materiały konstrukcyjne i fortyfikacyjne oraz obsługujemy i naprawiamy uzbrojenie i sprzęt Polskiego Kontyngentu Wojskowego.

- Stale jesteście w drodze.
- Nasza kompania transportowa codziennie wysyła kolumny z zaopatrzeniem. Konwój zawsze składa się z trzech samochodów ochrony, sanitarki, radiostacji ruchomej na samochodzie. W środku jadą cysterny, ciężarówki z żywnością. Czasem składa się on z 30, 40 pojazdów. Kiedy musiałem jechać do dowództwa dywizji w Babilonie, to dołączałem do takiego konwoju. W hełmie, kamizelce kuloodpornej, z podłączonym magazynkiem z amunicją.

- Czy myślał Pan o tym, że można tam zginąć?
- Raczej człowiek się stara nie dopuszczać takich myśli. To nie znaczy, że się nie boi. Trudno się nie bać, jeśli jest niebezpiecznie. Ale nawet do niebezpieczeństwa można się przyzwyczaić. Bo jak długo można wytrzymać w ekstremalnym stresie? Kiedy strzały na zewnątrz się nasilają, człowiek zaczyna się bać. Ale z czasem oswaja się z nimi. Kiedy w czwartek słychać dobiegające z różnych stron kanonady, to zaczyna kojarzyć, że pewnie ktoś wyprawia wesele. Tam wszyscy dorośli mężczyźni mają zgodnie z prawem broń. A strzały podczas zabawy to wyraz ich radości. Nim zorientowaliśmy się, że ujęto Husajna, najpierw usłyszeliśmy potężną kanonadę w mieście. Zaczęliśmy łapać za hełmy, broń. Nagle ktoś popatrzył na TVN 24 i wszystko się wyjaśniło. Irakijczycy w bazie też krzyczeli z radością: „zamknęli go”!

- Kontaktował się Pan z Irakijczykami na terenie bazy, czy spotykał ich Pan też na zewnątrz?
- Tylko grupy wojskowych lub cywilów wyznaczono do kontaktów z ludnością cywilną i oni, niestety, nie mieli wyjścia, musieli opuszczać bazę. Na początku, wyjeżdżając w konwojach, nie wiedzieliśmy, czy Irakijczycy do nas machają, bo się nas boją, czy udają przyjaźń, a w rzeczywistości myślą co innego. Z czasem okazało się, że są nam życzliwi. Większość chce spokoju, cieszą się, że nasze wojska nie pozwalają panoszyć się religijnym szowinistom. Niekiedy demonstrują niezadowolenie, bo myśleli, że od razu wszyscy będą mieli wodę, prąd, jedzenie, pracę. A to nie takie proste, kraj jest zrujnowany, wszędzie panuje potworna bieda. Potrzeba dziesiątków lat, żeby sytuacja się poprawiła. Aczkolwiek spotyka się tam piękne domki, widać, że niektórym dobrze się powodziło. Mieli pieniądze i stanowiska w poprzednim układzie. Natomiast szary człowiek żył i nadal żyje tam w strasznych warunkach. Kiedy tylko wyjeżdża się z miasta, wszędzie widać gliniane lepianki. Na terenie naszej bazy przez jakiś czas mieszkała rodzina iracka, która zajęła jeden z budynków opuszczonych przez wojsko. Byłem przerażony tym, co zobaczyłem, kiedy się wyprowadzili. Zamiast podłogi klepisko, brud...

Więcej na następnej stronie
- Wspomniał Pan o tym, że Irakijczycy co jakiś czas wyrażają niezadowolenie...
- Złoszczą się, że giną ich ludzie. Denerwują się, że ich policjant, którego wyszkoliliśmy, żeby ich ochraniał, bez kolejki kupuje paliwo, a potem sprzedaje je po wyższej cenie. Nieraz przybiegają do bazy i proszą o interwencję. Nawet jeśli nas nie znają, mówią „my friend”, są bardzo otwarci. To całkiem inna kultura. Przed przyjazdem ostrzegano nas, że można się z nimi witać tylko prawą ręką, bo lewa, według obyczajów arabskich, jest nieczysta. Okazało się, że to nieprawda, Irakijczycy są bardzo otwarci, sami dostosowują się do naszych zachowań, rozumieją naszą kulturę. Młodzież zaczyna się tam strzyc na „marinsów”. W budynkach graniczących z naszą bazą mieszkają Irakijczycy. Latem sypiają na płaskich dachach. Tam też wysiadują ich dzieci. Kiedy zbliża się do nich żołnierz, krzyczą „mister”, machają rękami. Latem prosili „mister, give me water” (daj mi wody), bo tam jest wciąż zapotrzebowanie na wodę. Myślałem, że ta serdeczność potrwa miesiąc, ale tak jest do dziś.

- Jednak na zewnątrz panuje nastrój niepewności i zagrożenia.
- Wiemy, że są tam ludzie, którym się nie podoba to, że poprawiają się warunki życia w Iraku, że do wielu domów dociera prąd, woda bieżąca, że pojawiły się nowe pieniądze, ludzie znajdują pracę i dostają pomoc humanitarną. Nawet nasi lekarze przyjmują ich chorych w nagłych wypadkach. Większość zaczyna nas doceniać i potrzebować. A tamci chcieliby nas stamtąd wygnać, zrobić z Iraku Afganistan. Gdybyśmy stamtąd wyjechali, zaczęłaby się totalna wojna domowa.

- Polaków zginęło tylko dwóch, jeden w wyniku nieszczęśliwego wypadku, Amerykanie giną codziennie...
- Chyba czuwa nad nami Boża Opatrzność. Przecież tych konwojów jeździ mnóstwo. Kto decyduje o tym, że mina wybuchnie akurat przy amerykańskim hummerze, a nie naszym tarpanie? Sam przeżyłem trochę strachu, kiedy ostrzelali nas z moździerzy. Kiedyś koledzy w konwoju z zaopatrzeniem przewozili też kilka osób z Warszawy, odebranych z lotniska w Bagdadzie. Strzelono do nich z granatnika, ale nic się nikomu nie stało. Irakijczycy nie są samobójcami. Jeśli wybuchają samochody-pułapki, należy przypuszczać, że giną w nich islamscy najemnicy z innych krajów. Generalnie wszystkie zamachy odbywają się na zasadzie „szybko strzelić i uciekać”, często wykorzystywani są do tego podkupieni ludzie, bez doświadczenia.

- Mówi się, że żołnierze lubią sięgać po alkohol. Czy ta ekstremalna sytuacja nie prowokowała do tego?
- Przez sześć miesięcy nie braliśmy do ust wódki, piliśmy wodę. Na co dzień zużywaliśmy wodę z zaopatrzenia z Jordanii, Kuwejtu, basenu Morza Śródziemnego. Przyjechałem do Kuwejtu 3 lipca. Zdarzało się, że temperatura osiągała w cieniu plus 59 stopni C. To na początku wydawało się nie do przeżycia.

Więcej na następnej stronie
- Jak do tych upałów dostosowywaliście stroje?
- Nosiliśmy mundury w kolorze jasnym, tzw. kamuflaże pustynne, i obowiązkowo kapelusze oraz okulary. Bez tego natychmiast można by się poparzyć. Mieliśmy opaleniznę oficerską - opaloną twarz i ręce do łokci.

- Wigilię świętowaliście w mundurach galowych?
- W rejonie misji nie nosimy mundurów galowych i wyjściowych - tylko polowe. Mamy w bazie dwa duże namioty, ustawiliśmy tam szwedzkie stoły. Sami zbudowaliśmy szopkę z palmami. Najpierw dowódca złożył nam życzenia, potem przez godzinę łamaliśmy się opłatkiem z ponad 400 osobami. W wigilii uczestniczyli przedstawiciele wszystkich nacji stacjonujących w bazie - Węgrzy, Rumuni, Filipińczycy, Mongołowie, Łotysze, Amerykanie, Słowacy, Polacy. Z Polski przyjechała duża partia żywności - śledzie, owoce, ciasto. Na co dzień też jedliśmy smaczne posiłki - hamburgery, frytki, ziemniaczki odsmażane, mięso. Przybyło mi 8 kilogramów, choć starałem się odchudzać. Może tylko tęskniłem za rosołem.

- A za czym Pan tęsknił naprawdę?
- Za rodziną. Mam dwoje dzieci - córkę w podstawówce i syna w gimnazjum. Miałem z nimi kontakt przez Internet, telefon, ale to nie to samo. To rozstanie scementowało naszą rodzinę. Tylko dlaczego trwało tak długo?

- Chciałby Pan wrócić kiedyś do Iraku?
- Kiedy już każdy żołnierz z kraju tam pojedzie, chętnie to zrobię. Udział w misji pozwolił mi wykorzystać w praktyce logistykę, której dotąd uczyłem się teoretycznie i na poligonach.

- Mój nastoletni syn uważa Was za bohaterów. Czy czuł się Pan bohaterem?
- Był taki moment, kiedy dolatywaliśmy do Wrocławia samolotem i stewardessa powiedziała, że w imieniu narodu amerykańskiego dziękuje nam za udział we wspólnej misji wyzwalania Irakijczyków. To nie był slogan, bo z jej głosu, intonacji, twarzy widać było, że jest przejęta. Nie lecieliśmy wojskowym samolotem, ale cywilnych linii lotniczych Miami Air.

- Dziękuję za rozmowę.