Mnisi są bliżej świata niż nam się wydaje. Czego możemy nauczyć się w szkole starożytnych i współczesnych "starców"?
Redaktor Drzyzga podjął w ubiegły czwartek bliski mi wątek. Wydana w Znaku „Księga Starców” (Kraków 1983) była początkiem trwającej do dziś przygody z Ojcami Pustyni. Z czasem publikacji o duchowości starożytnego monastycyzmu przybyło, a lektura kolejnej utwierdzała w przekonaniu, że niesie ona wartości uniwersalne i ponadczasowe. Świadczy o tym nie tylko zainteresowanie publikacjami. Jeszcze bardziej trwające po dziś dzień pielgrzymki do klasztorów, gdzie nie tylko można nabrać dystansu do spraw bieżących; przede wszystkim odkryć solidne podstawy człowieczeństwa i chrześcijaństwa. Nie dziwią zatem informacje o konieczności rezerwowania pobytu z dużym wyprzedzeniem.
Rozmowa ze starcem (bo tak nazywano w starożytności mających doświadczenie duchowe mnichów) niegdyś wymagała poświęcenia czasu i związana była ze sporym wydatkiem. Dziś, owszem, potrzebne są środki, za to nie ma problemu z dotarciem. Wyjątek stanowi Święta Góra Athos. Tam, ze względu na brak lotniska, trzeba płynąć morzem. Ale już z Warszawy do Bergamo leci się dwie godziny i po krótkiej podróży autobusem możemy stanąć przed furtą monastycznej wspólnoty Bose. Przy odrobinie szczęścia, będzie szansa na rozmowę z jednym ze współczesnych starców. Kto zaś i takiej możliwości jest pozbawiony ma jeszcze do dyspozycji Internet.
Wielu mnichów ma konta na portalach społecznościowych. Co prawda nie przesiadują przed komputerem od rana do wieczora, ale – zwykle w określonej porze dnia – chętnie dzielą się z innymi doświadczeniem wiary, niekiedy udzielają porad. Oczywiście wirtualny kontakt nie jest tym samym, co osobiste spotkanie, mimo to pozwala zanurzyć się w innej rzeczywistości i otworzyć na nową perspektywę. Jak pisał w drugim wieku Hermas: „Nie zabraknie bezkresnej przestrzeni dla biegnących do Pana”.
Zatem nie lądując w Bergamo i nie jadąc fizycznie do Bose zaczynamy podróż i wydobywamy z bezkresnych czeluści Internetu jedną myśl, słowo, sentencję, apoftegmat. Nie ważne jak go nazwiemy. Chodzi o to, by zatrzymać się (benedyktyni z Tyńca cyklowi niedzielnych refleksji dali tytuł „Zatrzymaj się na chwilę”) i przemyśleć relację do Boga, bliźniego i siebie samego. Bo miłość to właśnie trzy krzyżujące się w jednym punkcie (lepiej napisać Osobie) relacje. Więc chwila postoju:
Per esercitare la compassione
— enzo bianchi (@enzobianchi7) 20 czerwca 2017
occorre vedere, avvicinarsi e conoscere l'altro,
provare commozione,
impegnarsi e prendersi cura dell'altro.
„Ćwicząc współczucie trzeba zobaczyć, zbliżyć się i poznać drugiego, wypróbować emocje, zaangażować się i zatroszczyć o bliźniego.”
Pierwsze słowo oczywiście wzbudza kontrowersje. Niczym zresztą nie uzasadnione. Wszelkie dobro nie bierze się z „chciejstwa”. Jest owocem pracy nad sobą, niekiedy ciężkiej. Już starożytni mawiali: „habitus per demonstrationem acquisitus” – cnotę (zdolności, umiejętności, mądrość) nabywa się przez ćwiczenie. Na czym ma ono polegać w przypadku współczucia?
Po pierwsze zobaczyć. Prawdziwe zobaczenie wymaga – jak w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie – zatrzymania. Nie zerknięcia, nie rzucenia okiem. Bez zatrzymania można zobaczyć nieszczęście. Zatrzymując się widzimy złamaną rękę, ranę na plecach, wystające z odparzonych stóp kości, odwodniony organizm.
Widzimy, bo zbliżyliśmy się. Być może pokonując barierę strachu, fizycznej odrazy, przezwyciężając nie znane dotąd reakcje naszego organizmu. Co ci jest – zapytamy i zaczniemy słuchać. Słowa opowiedzą o ranach. Ale słuchające oczy usłyszą opowieść o lęku, upokorzeniu, rozpaczy okraszonej nadzieją. Co usłyszą czule dotykające twarz, głaszczące włosy ręce? Na początek usłyszą drżenie. Ale ono otworzy drogę opowieści, która odsłoni przed nami historię. To będzie prawdziwa rewolucja. Wywracająca do góry nogami obraz jaki w sobie nosimy. Wymagająca niekiedy olbrzymiej siły ducha. Gdy pod pozorem udzielenia natychmiastowej pomocy będziemy chcieli przerwać i już do opowieści nie wrócić. By cudza historia nie stała się naszą.
Trzecie są emocje. W rzeczywistości obecne od początku. Gdy widzę, zbliżam się i słucham. Zmierzyć się z nimi oznacza zobaczyć co mnie blokuje i co uwalnia we mnie to, co najpiękniejsze i najszlachetniejsze. Bo w każdym z nas jest coś ze świętego Franciszka. Odwracającego się ze wstrętem do trędowatego i tulącego go do siebie. Drugie jest owocem dostrzeżenia w twarzy bliźniego oblicza cierpiącego Jezusa. Z daleka nie zobaczysz. Wracamy do poprzedniego punktu. Jak z dobrym zdjęciem. Trzeba zrobić macro.
Odkrywając oblicze cierpiącego Jezusa, przy okazji to, co w nas najpiękniejsze, stajemy się zdolnymi do podjęcia działania, do zaangażowania. To będzie coś więcej niż opatrywanie ran. Nazwijmy to coś więcej odpowiedzialną troską. Ona, jak zapewne zdążyliśmy zauważyć, nie pojawia się na początku. Na początku jest walka. Ćwiczenie. Bez walki i ćwiczenia zdolność (habitus) autentycznego współczucia nigdy w nas nie dojrzeje.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.