To ludzkie zmartwychwstanie bez spektakularnych objawień, duchowych fajerwerków, religijnego show i tylko z jednym cudem. Jest nim historia Jacka, czyli do siedmiu razy sztuka.
Puściło
Palił sobie trawkę sporadycznie i pił alkohol, czyli nie odciął się ostatecznie. Im większy stres, tym większa dawka. Minęły 4 lata i nowe życie stało się pułapką. – Nie wyrabiałem w robocie, ćpałem. Potrzebowałem na szybko pieniędzy. Prowadziłem podwójne życie w desperacji – opowiada Jacek. I trafia kolejny raz do więzienia przy ul. Świebodzkiej we Wrocławiu. Właściwie tam wraca. Za napad z bronią w ręku. Wyrok: 6,5 roku. Wówczas zdał sobie sprawę, że ma już swoje lata, więc kombinuje, jak tu szybko wyjść. Po jakimś czasie wyjeżdża na obowiązkową terapię antynarkotykową.
– Obrałem cwaniacki plan, żeby przechytrzyć terapeutów, zdobyć szybko jak najlepszą opinię, wrócić, wyjść na jedną, drugą przepustkę i znaleźć się w domu – mówi mężczyzna. Okazało się, że zarówno terapeuta, jak i grupa zorientowali się w jego planach. Nikt nie dał się nabrać, więc postanowił się otworzyć i… puściło. – To było bolesne, bo grzebanie w przeszłości jest bolesne, ale czułem się lepiej – stwierdza.
Pajacują barany
Osadzonemu zaproponowano literaturę dotyczącą uzależnień i duchowości. Poza tym zaczął się modlić. Pewnego dnia na terapii usłyszał: „Czego chcesz od życia?”. Zdał sobie wtedy sprawę, że nigdy nie postawił sobie takiego pytania. Zaintrygowało go to. Zaczął czytać Biblię, którą podsunęła mu matka.
– Pamiętam, że chodziłem jako dziecko do kościoła, ale tylko po to, żeby skubnąć pieniądze z tacy. Odwróciłem się od Boga. Po prostu zrezygnowałem z Niego. Nie miałem problemu, żeby się Go wyprzeć – podsumowuje 39-latek. A Pan Bóg przewijał się w kilku sytuacjach, w których Jacek powinien umrzeć, a nie umarł. Wtedy mówili w otoczeniu: „Chłopie, Bóg ma cię w swojej opiece”. W końcu zaczął ze sobą rozmawiać i coraz więcej się modlił. Prosił o mądrość, o wrażliwe serce i siłę w walce z nałogiem narkotykowym.
Gdy wrócił do Wrocławia po terapii, już wtedy czuł kierownictwo Najwyższego. Nagle dowiedział się, że kapelan zakładu karnego potrzebuje ministranta do Mszy Świętej. Pierwsza myśl? – Szansa do wyjścia! Kto może wypisać dobrą opinię na twój temat, jeśli nie ksiądz. Zgłaszam się do o. Kazimierza Tyberskiego. Myślę, jaki to nie jestem cwany. Już stałem jedną nogą na wolności, a miałem 4 lata do końca wyroku – opisuje wrocławianin. Kapłan podczas pierwszego spotkania spojrzał mu w oczy i już wtedy przejrzał przebiegłe intencje osadzonego. Ale zaczął mówić mu o miłości i szczerości.
– Czytałem Pismo Święte na Eucharystii. Ono mnie zmieniało. Ciągle zadawałem sobie pytanie, czy na to zasługuję. Miałem bardzo niskie poczucie własnej wartości. A o. Kazimierz cały czas poznawał mnie z miłosiernym Bogiem – wspomina Jacek. Zaczął wszystko powoli rozumieć i, co najważniejsze, zaczął siebie kochać. – Czemu wcześniej przeprowadzałem autodestrukcję? Bo nie kochałem siebie, nie odnalazłem w sobie miłości i nie czułem się kochany – analizuje dziś przeszłość.
Nie miał żadnych objawień, jakiegoś szczególnego momentu przełomowego. – Czytając w więzieniu Pismo Święte, czułem się niesamowicie dumny i godny. Każde słowo mnie dotykało i tak przez kolejne dni. A kiedyś o ludziach w więzieniu, którzy zwracają się ku Jezusowi, myślałem: „Pajacują barany”.
Przewodnik, opiekun, ojciec
Trudnym momentem okazał się sakrament pokuty. – Ciężko facetowi wymieniać komuś swoje błędy. Cały cykl leczenia polega na tym, żeby przyznawać się do swoich słabości. A ja stworzyłem 1000 masek, by pokazać ludziom takiego siebie, jakiego chcieli widzieć. Nie takiego, jaki jestem naprawdę – tłumaczy Jacek. Dziś przebywa na warunkowym zwolnieniu po 4 latach ostatniej odsiadki. – Teraz muszę po prostu pokazać, że nadaję się do społeczeństwa. Już wiem, co to znaczy żyć normalnie: kochać Boga, ludzi i siebie. I teraz dopiero zaczyna się ta droga – patrzy w przyszłość mężczyzna.
Odkąd skończył terapię, wie, że nie on kieruje swoim życiem, tylko Bóg, który daje mu to do zrozumienia w sposób bardzo dosadny i czytelny. – Spełnia moje marzenia, ale w taki sposób, w jaki mogą mi naprawdę pomóc wzrastać. Kieruje mnie do dobrych ludzi. Jest dla mnie przewodnikiem, opiekunem i kochającym ojcem – podkreśla. Kiedyś zadowolenie i szczęście sprowadzał, jak sam określa, do pełnego portfela i fajnej laski w dobrym samochodzie. Dzisiaj ma prostą odpowiedź na pytanie, czego chce od życia. Chce umieć kochać i być kochanym.
W tej chwili Jacek jest „czysty”. Nie pije i nie bierze od prawie 5 lat. Spowiada się i chodzi na Eucharystie regularnie. Modli się kilka razy dziennie, każdego dnia czyta Pismo Święte. Formuje się we wspólnocie. Odciął się od starego towarzystwa, z którym dotknął dna. Czyli udało się? – To się dopiero udaje – prostuje natychmiast wrocławianin. – Jestem na dobrej drodze, ale pokusy nie przeszły. Mam świadomość swojej walki. Cieszę się, że obrałem właściwy kierunek. To z jednej strony dużo, a z drugiej na pewno jeszcze nie wszystko.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
To nie jedyny dekret w sprawach przyszłych błogosławionych i świętych.
"Każdy z nas niech tak żyje, aby inni mogli rozpoznać w nas obecność Pana".
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.