Czego chcesz od życia?

Maciej Rajfur

publikacja 30.03.2016 06:00

To ludzkie zmartwychwstanie bez spektakularnych objawień, duchowych fajerwerków, religijnego show i tylko z jednym cudem. Jest nim historia Jacka, czyli do siedmiu razy sztuka.

Jeśli kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż i niech Mnie naśladuje (Łk 9,23) Maciej Rajfur /Foto Gość Jeśli kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż i niech Mnie naśladuje (Łk 9,23)

Trafił do więzienia raz, a potem wracał tam aż pięciokrotnie. Zaczęło się od podrabiania czeków, włamań i kradzieży. W grę weszły narkotyki, stopniowo coraz cięższe. Później zdarzały się napady na pojedyncze osoby, kradzieże samochodów i motorów. Na koncie ma też handel kobietami i napaść z bronią na oddziały bankowe. Jakiś czas temu Pan Bóg mu to konto wyczyścił, a raczej oczyścił i potem wpłacił mu jeszcze zaliczkę. Zaliczkę miłosierdzia.

Dumny osadzony

W domu ojciec pił i bił matkę. Z bratem byli jedynie od wykonywania rozkazów. Brakowało rodzinnego ciepła, dobrego kontaktu i wzorców. Stabilnej podstawy wychowawczej, na której można dorastać. – Z perspektywy czasu widzę, że nie umiałem nazywać emocji. Znałem tylko te skrajne, czyli depresję i euforię – wspomina mężczyzna. W wieku 14 lat zaczął palić marihuanę, potem szło piramidalnie, przez amfetaminę, LSD do heroiny. Nieunikniony konflikt z prawem stał się codziennością. Zaczęły się wielokrotne zatrzymania przez policję, np. za kradzież radia samochodowego czy pobicia.

– Pierwszy raz do „puszki” wpakowali mnie za podrabianie czeków. Na 3 miesiące – mówi Jacek. Co potem? Życie dało nauczkę? Nie. Stała się rzecz kompletnie odwrotna. Zamiast refleksji nad sobą w umyśle zagościły… duma i satysfakcja. – Wychowałem się w środowisku, gdzie etykę wykładali starsi koledzy. Naszymi bożkami były pieniądze i kobiety, a słowo „honor” zostało zdewaluowane. Mieliśmy swoje zasady – opisuje wrocławianin. Jeśli ktoś siedział w więzieniu, rozpierała go duma. Czuł się jak prawdziwy mężczyzna. To była dla Jacka pożądana inicjacja.

Kasa, samochody, kobiety

Później przyszły kradzieże motorów i samochodów. Znowu za kraty. Tym razem po blokadzie na drodze policja zatrzymała go w mercedesie, który ukradł. – Wtedy już miałem ważniejszych kolegów, zapłacili za adwokata i wyciągnęli mnie po 3 miesiącach z wyrokiem w zawieszeniu – wspomina. Resocjalizacja? Bujda. Wszedł w większe bagno: handel prostytutkami.

– Szukasz kobiet, które potrzebują pieniędzy, czyli „pracy”. One zgadzały się na płatny seks, potem umieszczałem je w agencjach, np. w Berlinie, czyli robiłem jako pośrednik – przyznaje się mężczyzna. Wkrótce jednak wpadł i ponownie znalazł się w zakładzie karnym – z bardzo buńczucznym podejściem. Wiedział, że wyjdzie szybko. Traktował więzienie jak obóz przejściowy. W środku wszyscy znajomi, ludzie „po fachu”, a więc nawiązywał kontakty, grypsował. Był kimś.

Po trzecim wyjściu zwiększyły się nie wyrzuty sumienia, ale… potrzeby materialne. Kasa, samochód, kobiety. Nałóg narkotykowy się wzmagał, a wraz z nim życiowe ciśnienie. Dalej kradł samochody i uzależnił się od heroiny. Do tego drobne krętactwa, oszustwa, w międzyczasie trochę pracy. – Narkotyk stał się dla mnie bogiem – przyznaje Jacek. Przeszedł odtrucia i różne detoksy, ale próby wyzwolenia okazały się na dłuższą metę nieskuteczne. Problem leżał głębiej niż w żyłach.

Mylne światełko w tunelu

Kwestią czasu okazały się poważniejsze przestępstwa i idące za nimi wyroki. Wrócił do skumulowanych niekontrolowanych emocji. – Narkotyki zastąpiłem alkoholem. Nie mogłem już nad tym zapanować. Reagowałem agresją na wszystko – przypomina sobie mężczyzna. W końcu napadł na kobietę, żeby zabrać jej samochód, bo jej mąż był winny komuś pieniądze. Chodziło o wyegzekwowanie długu. Poszkodowana rozpoznała go później na fotografiach. Wyrok: 5,5 roku. W czasie odsiadki spędził prawie rok w Monarze.

– Wyszedłem stamtąd z przeświadczeniem, że jestem zdrowy. Nie miałem w ogóle pojęcia o mechanizmach uzależnienia – mówi.

Na wolność wrócił po 4,5 roku za dobre sprawowanie, rozpoczął w końcu normalne życie. Odwrócił się od znajomych z półświatka. Zaczął pracować jako kucharz, potem założył swoją działalność gospodarczą w firmie budowlanej. Ale czuł, że bardziej spełniał czyjeś oczekiwania niż swoje. – Chciałem żyć normalnie, ale nie miałem pojęcia, co to znaczy. Funkcjonowałem względnie spokojnie, bez incydentów, jednak… do czegoś mnie ciągnęło – przyznaje z perspektywy czasu.

Puściło

Palił sobie trawkę sporadycznie i pił alkohol, czyli nie odciął się ostatecznie. Im większy stres, tym większa dawka. Minęły 4 lata i nowe życie stało się pułapką. – Nie wyrabiałem w robocie, ćpałem. Potrzebowałem na szybko pieniędzy. Prowadziłem podwójne życie w desperacji – opowiada Jacek. I trafia kolejny raz do więzienia przy ul. Świebodzkiej we Wrocławiu. Właściwie tam wraca. Za napad z bronią w ręku. Wyrok: 6,5 roku. Wówczas zdał sobie sprawę, że ma już swoje lata, więc kombinuje, jak tu szybko wyjść. Po jakimś czasie wyjeżdża na obowiązkową terapię antynarkotykową.

– Obrałem cwaniacki plan, żeby przechytrzyć terapeutów, zdobyć szybko jak najlepszą opinię, wrócić, wyjść na jedną, drugą przepustkę i znaleźć się w domu – mówi mężczyzna. Okazało się, że zarówno terapeuta, jak i grupa zorientowali się w jego planach. Nikt nie dał się nabrać, więc postanowił się otworzyć i… puściło. – To było bolesne, bo grzebanie w przeszłości jest bolesne, ale czułem się lepiej – stwierdza.

Pajacują barany

Osadzonemu zaproponowano literaturę dotyczącą uzależnień i duchowości. Poza tym zaczął się modlić. Pewnego dnia na terapii usłyszał: „Czego chcesz od życia?”. Zdał sobie wtedy sprawę, że nigdy nie postawił sobie takiego pytania. Zaintrygowało go to. Zaczął czytać Biblię, którą podsunęła mu matka.

– Pamiętam, że chodziłem jako dziecko do kościoła, ale tylko po to, żeby skubnąć pieniądze z tacy. Odwróciłem się od Boga. Po prostu zrezygnowałem z Niego. Nie miałem problemu, żeby się Go wyprzeć – podsumowuje 39-latek. A Pan Bóg przewijał się w kilku sytuacjach, w których Jacek powinien umrzeć, a nie umarł. Wtedy mówili w otoczeniu: „Chłopie, Bóg ma cię w swojej opiece”. W końcu zaczął ze sobą rozmawiać i coraz więcej się modlił. Prosił o mądrość, o wrażliwe serce i siłę w walce z nałogiem narkotykowym.

Gdy wrócił do Wrocławia po terapii, już wtedy czuł kierownictwo Najwyższego. Nagle dowiedział się, że kapelan zakładu karnego potrzebuje ministranta do Mszy Świętej. Pierwsza myśl? – Szansa do wyjścia! Kto może wypisać dobrą opinię na twój temat, jeśli nie ksiądz. Zgłaszam się do o. Kazimierza Tyberskiego. Myślę, jaki to nie jestem cwany. Już stałem jedną nogą na wolności, a miałem 4 lata do końca wyroku – opisuje wrocławianin. Kapłan podczas pierwszego spotkania spojrzał mu w oczy i już wtedy przejrzał przebiegłe intencje osadzonego. Ale zaczął mówić mu o miłości i szczerości.

– Czytałem Pismo Święte na Eucharystii. Ono mnie zmieniało. Ciągle zadawałem sobie pytanie, czy na to zasługuję. Miałem bardzo niskie poczucie własnej wartości. A o. Kazimierz cały czas poznawał mnie z miłosiernym Bogiem – wspomina Jacek. Zaczął wszystko powoli rozumieć i, co najważniejsze, zaczął siebie kochać. – Czemu wcześniej przeprowadzałem autodestrukcję? Bo nie kochałem siebie, nie odnalazłem w sobie miłości i nie czułem się kochany – analizuje dziś przeszłość.

Nie miał żadnych objawień, jakiegoś szczególnego momentu przełomowego. – Czytając w więzieniu Pismo Święte, czułem się niesamowicie dumny i godny. Każde słowo mnie dotykało i tak przez kolejne dni. A kiedyś o ludziach w więzieniu, którzy zwracają się ku Jezusowi, myślałem: „Pajacują barany”.

Przewodnik, opiekun, ojciec

Trudnym momentem okazał się sakrament pokuty. – Ciężko facetowi wymieniać komuś swoje błędy. Cały cykl leczenia polega na tym, żeby przyznawać się do swoich słabości. A ja stworzyłem 1000 masek, by pokazać ludziom takiego siebie, jakiego chcieli widzieć. Nie takiego, jaki jestem naprawdę – tłumaczy Jacek. Dziś przebywa na warunkowym zwolnieniu po 4 latach ostatniej odsiadki. – Teraz muszę po prostu pokazać, że nadaję się do społeczeństwa. Już wiem, co to znaczy żyć normalnie: kochać Boga, ludzi i siebie. I teraz dopiero zaczyna się ta droga – patrzy w przyszłość mężczyzna.

Odkąd skończył terapię, wie, że nie on kieruje swoim życiem, tylko Bóg, który daje mu to do zrozumienia w sposób bardzo dosadny i czytelny. – Spełnia moje marzenia, ale w taki sposób, w jaki mogą mi naprawdę pomóc wzrastać. Kieruje mnie do dobrych ludzi. Jest dla mnie przewodnikiem, opiekunem i kochającym ojcem – podkreśla. Kiedyś zadowolenie i szczęście sprowadzał, jak sam określa, do pełnego portfela i fajnej laski w dobrym samochodzie. Dzisiaj ma prostą odpowiedź na pytanie, czego chce od życia. Chce umieć kochać i być kochanym.

W tej chwili Jacek jest „czysty”. Nie pije i nie bierze od prawie 5 lat. Spowiada się i chodzi na Eucharystie regularnie. Modli się kilka razy dziennie, każdego dnia czyta Pismo Święte. Formuje się we wspólnocie. Odciął się od starego towarzystwa, z którym dotknął dna. Czyli udało się? – To się dopiero udaje – prostuje natychmiast wrocławianin. – Jestem na dobrej drodze, ale pokusy nie przeszły. Mam świadomość swojej walki. Cieszę się, że obrałem właściwy kierunek. To z jednej strony dużo, a z drugiej na pewno jeszcze nie wszystko.