O tym, jak Chrystus zastąpił Grześka, o kryzysie sensu i Mszach dla trędowatych z Dominiką Szkatułą, świecką misjonarką pracującą w Peru od 32 lat rozmawia ks. Ireneusz Okarmus.
Ale udając się do Peru, nie znałaś języka hiszpańskiego. Nie było w tym odrobiny szaleństwa?
Wiedziałam, że zanim udam się na placówkę misyjną w dżungli, będę się uczyła języka hiszpańskiego na katolickim uniwersytecie w Limie. Kurs załatwił mi biskup. Gdy wyjeżdżałam, miałam 24 lata. Wszyscy odradzali mi wyjazd, a ja byłam pewna, że Chrystus właśnie tego chce ode mnie. Do końca chyba nikt nie umie powiedzieć, jak to jest, gdy do ciebie mówi Bóg, ale wiesz, że On tego chce. Nasze plany się spotkały.
Długo trwał kurs językowy? Kiedy przyjechałaś na swoją pierwszą placówkę misyjną?
Języka hiszpańskiego uczyłam się 4 miesiące. Po tym czasie umiałam mówić na tyle, by porozumiewać się bez problemu. Choć trzeba wiedzieć, że język ludzi dżungli jest specyficzny. Wszyscy mówią po hiszpańsku, ale jest to język bardzo prosty, dużo w nim naleciałości indiańskich słówek z różnych grup etnicznych. Do Iquitos, stolicy Amazonii, przyleciałam 17 marca 1983 r. Biskup skierował mnie do pracy w Tamshiyacu, miejscowości położonej o godzinę drogi motorówką w górę Amazonki. Zostałam dołączona do tamtejszej ekipy misjonarzy. Byli w niej ksiądz proboszcz, wikariusz, świecki misjonarz i siostra zakonna – Peruwianka.
Jak długo trwał okres adaptacyjny?
Biskup prosił, abym przez rok przechodziła okres tzw. inkulturacji. Przez ten czas nie organizowałam katechez, ale nawiązywałam kontakty z rodzinami. Spotykałam się z nimi. Pomagało mi to, że umiem grać na gitarze. Szłam też z nimi do pola, zbierałam owoce z lasu. Robiłam to, co oni. Nauczyłam się wiosłować, używać maczet i poruszać po dżungli. Dzieci mnie polubiły i – co ciekawe – to one pomagały mi najbardziej w nauce języka. Bez skrępowania poprawiały moje błędy.
Co było najtrudniejsze w pierwszych latach pobytu w dżungli?
W pierwszych latach nie miałam żadnych trudności. Byłam tak zakochana w Bogu, „zachłyśnięta” dżunglą, że nie miałam powodu skarżyć się na cokolwiek. Na pewno pomagało też to, że jestem z natury optymistką i entuzjastką. Moje usposobienie bardzo mi pomogło wejść w środowisko tutejszych ludzi, gdyż oni są z natury bardzo radośni. Jednak okazało się, że i mnie może dopaść kryzys duchowy. Tego doświadczyłam na drugiej parafii, w San Pablo. Moje problemy zaczęły się w 1985 roku. Wtedy przyjechałam na wakacje do Polski. Po trzech miesiącach wracam do Peru i nagle w mojej głowie rodzą się uporczywe myśli: „Co ja tutaj robię? Po co ja tu przyjechałam, przecież sama nic nie zrobię”. Nie byłam w jakiejś depresji, ale był to kryzys poczucia sensu. Dręczyły mnie myśli, czy moje życie na misjach ma sens.
A nie pojawiło się wtedy dodatkowo pytanie, czy ma sens to, aby aż tak się poświęcać i nie zakładać rodziny, rezygnować z miłości?
Nie. Ja nie zrezygnowałam z miłości. To nie to. Ja zerwałam tylko z Grześkiem. Chrystus wypełniał moje serce całkowicie. Tu się nic nie zmieniło. On mnie odbił Grześkowi raz na zawsze. Powtarzam, to był kryzys sensu. Nie żałowałam, że jestem sama, że nie jestem żoną, że nie jestem matką. Raczej przygniotło mnie to, że widziałam, jak wielkie są potrzeby w pracy misyjnej w dżungli, a ja sama tego świata nie zmienię.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).