Zanim w wieku lat szesnastu – dwudziestu zostali bohaterami mieli wielkie szczęście wychowywania się w rodzinach stawiających na zbyt dużą samodzielność.
Coraz bardziej zaczynam obawiać się o ministrantów w naszej parafii. Bliźniacy, czyli Jarek i Jędrek, do kościoła mają blisko, niespełna pół kilometra. W dodatku są już studentami, więc im nic nie grozi. Ale taki Patryk, Kacper, Oskar… Do kościoła pięć, sześć kilometrów. Rodzice nie są w stanie zapewnić im dowozu. Dysponują jedynie rowerami. Ale to dzieciaki jeszcze. Trzecia – piąta klasa szkoły podstawowej. Strach pomyśleć co będzie, jeżeli na długi, majowy weekend, albo na wakacje (ostatecznie parafia turystyczna, zatem obawa nie na wyrost) przyjedzie rezolutny doradca rodzinny z certyfikatem, losem śmigających do kościoła dzieciaków się zainteresuje, sprawę skieruje do wiadomych organów i rodzice będą mieli problemy. Dzieciaki zresztą też. Bidul pewny. A kto wie czy nie dojdzie sprawa karna za zbytnią samodzielność i pozostawienie na publicznej bądź co bądź drodze dzieci bez opieki.
Drapię się po głowie i dziękuję Bogu, że w czasach mojego dzieciństwa certyfikowanych doradców i kierujących się ich opiniami sędziów nie było. Bo też pewnie bym skończył w bidulu a rodzice za kratkami. Ot, dla przykładu. Lat miałem zaledwie trzynaście, gdy starszyzna rodzinna ustaliła, że zimowe ferie spędzę w Warszawie, u ciotecznego brata. Idea piękna. Bilet został wykupiony. Tyle, że do Warszawy miałem jechać sam. Mało tego. Gdy silnik kultowego ogórka relacji Ciechocinek – Warszawa został odpalony otworzyły się drzwi autobusu i ojciec rzucił jedno zdanie. „Zapomniałem powiedzieć, że nikt po ciebie nie wyjdzie na dworzec. Pamiętaj. Tramwaj szesnastka i autobus pięćdziesiąt dziewięć. Tylko na Pragę nie jedź.” Zemsta była słodka. W ramach samodzielnego poznawania stolicy trafiłem do teatru i postanowiłem spędzić w nim najbliższy wieczór. Co pani w kasie nie zdziwiło, bo nie miała wspomnianego certyfikatu. Wróciwszy z ferii do domu rzuciłem na stół bilet i program opery (Penderecki, proszę państwa!), a potem syciłem oczy dumą, bijącą z twarzy rodziców.
Ta ich troska o (zbyt dużą) samodzielność dzieci była zamierzona i konsekwentna. W domowej bibliotece byli Centkiewiczowie, Szklarski, Rodziewiczówna z rozpalającym do dziś moja wyobraźnię „Latem leśnych ludzi”, wreszcie Aleksander Kamiński. Kamienie na szaniec. Ostatniego nie mogło zabraknąć w rodzinie, której głowa, nie mając jeszcze osiemnastu lat, na ochotnika poszła walczyć w obronie Warszawy, a potem zaznała wojennej tułaczki. Nic zatem dziwnego, że obowiązywała jedna zasada. „Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć. Dlatego tak trzeba wychować dzieci, żeby w każdych, nawet najtrudniejszych warunkach, dały sobie radę.”
Ktoś powie dobrze, ale ta głowa, ci bohaterowie, nie byli kilkunastoletnimi dziećmi. Byli niemalże dorosłymi młodzieńcami. Zgadzam się. Z jednym zastrzeżeniem. Zanim w wieku lat szesnastu – dwudziestu zostali bohaterami mieli wielkie szczęście wychowywania się w rodzinach stawiających na zbyt dużą samodzielność. Między innymi z tego powodu w tamtych czasach nikt nie znał pojęcia bezradności wyuczonej.
Jest jeszcze drugie dno. Wielu chcących uzyskać pomoc rodziców długo będzie zastanawiało się czy skorzystać z takiej czy innej formy wsparcia w obawie, że sprawa trafi do sądu i zabiorą im dzieci. I wielu wspaniałych psychologów i terapeutów (a znam takich) na dzień dobry będzie musiało zmierzyć się w nieufnością proszących, a tym bardziej kierowanych do nich na terapię. Już dziś na różnych forach można czytać ostrzeżenia: „jeśli chcesz wychować dziecko do samodzielności najpierw sprawdź, czy po okolicy nie kręci się socjoterapeuta z certyfikatem”. Szkoda, bo w większości przypadków ten certyfikat rzeczywiście jest gwarancją.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).