Zaczyna się jak powieść, lecz życie pisze prawdziwsze powieści niż dzisiejsi literaci. W przypadku Małgorzaty z Kortony początek jest nader skromny, ale później historia jej życia przerasta ramy przeciętności. Fragment książki publikujemy za zgodą wydawnictwa PROMIC.
Czego więc pragnęła ta mała biedaczka? Chciała uporać się ze swą przeszłością, z owymi latami młodości, które sprawiły jej ból i których nie mogła po prostu odrzucić od siebie, tak jak się zrzuca starą suknię. Zbrukana dusza stawiała przed nią ogrom wewnętrznej pracy. Odczuwała zgrozę, której kiedyś doznał Piotr: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny”. Pokutnica przypominała sobie jednak również słowa Chrystusa skierowane do uczniów: „Już was nie nazywam sługami... nazwałem was przyjaciółmi...” (J 15, 15). Ona jednak czuła się służebnicą Pana, ale zarazem pragnęła, by w domu swego Pana nie była tolerowana tylko jako najniższa służebnica. Ze łzami w oczach błagała o bliższą więź z Panem, aż wreszcie nadszedł dzień, w którym Chrystus nazwał ją podczas ekstazy córką. „O słowo tak długo oczekiwane, z taką żarliwością wyproszone! O słowo niezawodnej ufności i najradośniejszych wspomnień! Moja córko .– powiedział On, mój Bóg. Moja córko – powiedział On, mój Chrystus.”. Małgorzata nie mogła nacieszyć się przenikającą ją błogością i całą swą istotą odczuwała nieskończoną słodycz tego słowa. To wspaniałe, porywające słowo przekraczało poziom tego wszystkiego, co wyobrażalne, i sięgało głębi, wymykającej się wszelkiej psychologicznej penetracji, ponieważ dane było z wysoka. Uznanie za córkę było dla Małgorzaty największą godziną w jej życiu.
Wszystkie dręczące ją przeżycia z przeszłości zbladły wobec tego słowa. W ekstatycznej wizji, w której została uznana za córkę, osiągnęła najwyższy stopień życia mistycznego; dalszy jego rozwój nie był już możliwy. Nieopisana błogość przepełniała jej duszę. Umartwienie było tylko przygotowaniem do osiągnięcia tego zaszczytu. To, co stanowiło najgłębszą istotę Małgorzaty – to uczucie, że oto jest córką. Dzięki temu stało się dla niej możliwe to, na co zazwyczaj nie mogą zdobyć się przeciętni chrześcijanie, mianowicie kochać Boga, kochać Go ponad wszelką miarę; nie tylko uroczyście zapewniać o miłości, lecz kochać całym sercem i ze wszystkich sił. Przeżycie, że oto jest córką Boga, określa centralny temat jej wizji. Słyszała słowa Chrystusa: „Mówisz, moja córko, że szukałem cię na dnie otchłani tego świata i że tam znalazłem ciebie, najnędzniejszą z wszystkich stworzeń. Ale to właśnie uczyniłem, aby maluczkich uczynić wielkimi, grzeszników – sprawiedliwymi, najbardziej pogardzanych i najnędzniejszymi – możnymi”. Dopiero kiedy Małgorzata usłyszała słowa: „Ty jesteś moją córką”, znikł jej niepokój, ogarnął ją pokój Boży i zaspokoił jej wielki głód sprawiedliwości. Dzięki tym słowom poczuła się uwolniona od swej przeszłości i wiedziała, że została ona przezwyciężona raz na zawsze; wszystko zostało pokonane i przebaczone. Człowiek nie jest zdolny – mimo wszelkich praktyk pokutniczych – uporać się z winą swego życia. Potrzebuje słowa przebaczenia, bowiem tylko pomoc dana z góry jest w stanie w jednej chwili wszystko doprowadzić do porządku.
Owo przeżycie, że „oto jest córką Boga”, nie było dla niej sprawą czysto osobistą. Słowa: „Ty jesteś moją córką”, zostały skierowane do niej dlatego, że nierozerwalnie wiąże się z nimi przeznaczona jej misja. Małgorzata była człowiekiem, któremu poruczona została szczególna misja. Zlecono jej misję, którą sam Chrystus wyraził słowami: „Uczyniłem cię płomieniem dla oziębłych”. Co za wspaniałe sformułowanie, promieniuje jak słońce. Cała miernota, nuda, bezradność od razu zniknęły, a ich miejsce zajęły jasność, ruch i życie. Małgorzata nie wykrzyknęła jak Nietzsche: „Płomieniem jestem z pewnością”, lecz płonęła i spalała się dla innych. Miała być płomieniem dla oziębłych, którzy obwarowali się w swej obojętności. Jej zadaniem było ich poruszenie, oświecenie, ogrzanie i uwolnienie od bezczynnej obojętności. Przeznaczenia Małgorzaty nie można trafniej określić, jak stało się to w owej wizji. Małgorzata wiernie wypełniała swoje zadanie. Była płomieniem, który palił się i ogrzewał; mógł on rozpalić wszystkich zimnych i obojętnych. Nie należy się więc dziwić, że była niby jasne światło w ciemnościach tamtych czasów. Żyła z wzmożoną intensywnością, która czyniła ją gotową wziąć na siebie wszelkie cierpienia, również za swych bliźnich. Pojmowała siebie jako istotę „przeniesioną do ogrodu rozkoszy błogosławionego Franciszka” i odczuwała jego błogosławieństwo jako „wylanie strumienia, który napełnił po brzegi jej serce miłością, a jej ciało tak silnie poruszył, że wydawało się, iż jej system nerwowy nie wytrzyma tego.
Cała jej istota została napełniona radością i weselem, toteż nie mogła powstrzymać wybuchów radości. Ta, która tak często płakała, śmiała się teraz do woli”. Nikt nie pozna prawdziwie Małgorzaty, jeśli w jej ciężko doświadczonym życiu nie słyszy również tego promiennego śmiechu – obecnego zresztą również w życiu innych świętych - który oznacza radość, i jeszcze raz radość. Pokuta nie przygnębiła jej, lecz stała się dla niej źródłem uśmiechu i radości.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).