Zaczyna się jak powieść, lecz życie pisze prawdziwsze powieści niż dzisiejsi literaci. W przypadku Małgorzaty z Kortony początek jest nader skromny, ale później historia jej życia przerasta ramy przeciętności. Fragment książki publikujemy za zgodą wydawnictwa PROMIC.
Czy u podstaw zawziętości Małgorzaty przeciwko samej sobie nie leży jakaś utajona chęć samoudręczenia siebie? Można stwierdzić, że zawzięta nienawiść do ciała zdradza pewne skłonności masochistyczne, albo co najmniej tyle, że nie uwolniła się od własnego ciała. Czy przypadkiem nie weszła – nie zdając sobie z tego sprawy – na drogę manicheizmu, który zło identyfikuje z tym, co cielesne? Trucizna manichejskich idei wkradła się do chrześcijaństwa i do dziś nie całkowicie ją usunięto, chociaż nie da się pogodzić chrześcijaństwa z manicheizmem.
Małgorzata nie poszła drogą harmonii. Najprawdopodobniej nie mogła nią pójść z powodu swej przeszłości. Pokutnica z Kortony wybrała inną, wyjątkową drogę, która nie odpowiadała ogólnie obowiązującym wzorcom. Tu natrafia się na pewną, wytyczoną przez nią, granicę, o której nie można – mimo całego szacunku – zapominać. Pokutnicy nie mogą być oceniani miarą zdrowego rozsądku, ich wąska ścieżka prowadzi poza zwykle wyobrażenia.
Jeszcze bardziej obce niż surowe ćwiczenia pokutnicze jest zachowanie się Małgorzaty wobec własnego dziecka. Wcześniejsze biografie pomijały milczeniem ten fakt, z czym nie można się jednak pogodzić. Kiedy opuszczała zamek zamordowanego kochanka, wzięła z sobą swego syna. Nie widziała wtedy innej możliwości, a jedynie tę, by na trudy tułaczki zabrać z sobą również dziecko. W jej oczach dziecko to było ustawicznym wyrzutem, przecież zrodziło się z wyuzdanej miłości z owym szlachcicem. Było to dziecko grzechu. Jego widok przypominał jej ciągle kochanka, o którym za wszelką cenę chciała zapomnieć. W związku z tym nie otaczała swego dziecka prawdziwą matczyną miłością, wychowywała je surowo i chciała uchronić je przed wszelkim grzechem. O wesołej i beztroskiej młodości dziecka nie było mowy. Przez bardzo długi czas nie zajmowała się własnym dzieckiem, lecz oddała je na wychowanie do franciszkanów. Chłopczyk czuł się tam samotny i opuszczony. Powstała nawet pogłoska, że udręczony dziecięcymi zmartwieniami wskoczył do studni. Po jakiejś niewinnej chłopięcej psocie obrzuciła Małgorzata chłopca wymysłami. Napisała do niego list, z którego przemawiają jedynie upomnienie i surowość, list, w którym nie ma ani jednego miłego słowa. Zatroskany brat Giunta stwierdził: „Tak mało troszczyła się o swego .syna, jak gdyby nie była jego matką”. Przerażające, niepojęte stwierdzenie, które jednak świadczy o tym, że nawet święci popełniają błędy. Jeśli to, co chrześcijańskie, nie idzie w parze z tym, co ludzkie, coś jest nie w porządku. Matka i dziecko należą zawsze do siebie; to, co chrześcijańskie, przewyższa, ale nie niszczy tego, co ludzkie. Mauriac w swej znakomitej monografii o Małgorzacie rozdział poświęcony jej dziecku zatytułował: „Ismael, czyli męczeństwo dziecka”. Tym samym to, co tak gorszące, zostało właściwie nazwane.
Czy życie Małgorzaty można rozpatrywać w aspekcie akcji i reakcji, rozkoszy zmysłowej i negacji ciała? Wówczas jej pokutę trzeba by określić jako bezowocną. Jej surowa asceza jest jednakże tylko fragmentem jej nowej drogi życia. Za długo ta część drogi była niesłusznie uważana za najważniejszą. Poza tym stanowi ona tylko widoczną dla świata fasadę, którą albo się podziwia, albo pogardza. Jedna i druga postawa nie jest właściwa. To, co było najważniejsze i decydujące w życiu Małgorzaty, rozgrywało się w jej wnętrzu. Współczesnym jej było to dostępne tylko w nieznacznym stopniu. Jednakże to, co nieprzemijające, było właśnie tym, czego ludzie nie mogli zobaczyć i co odsunęło w cień wszelkie umartwienia.
Sednem pokuty Małgorzaty było życie mistyczne. Pozorne dziwactwa nie były wynikiem kobiecego usposobienia, lecz znacznie czymś więcej: Małgorzata słuchała wewnętrznego głosu i była mu posłuszna. Należała do wizjonerek chrześcijaństwa, przeżywała bowiem ciągle ekstatyczne widzenia. Czasami po przyjęciu Komunii świętej omdlewała i wyglądała jak martwa. Leżała nieruchoma z oczami szeroko otwartymi, a ciało wyglądało tak, jakby uleciała zeń dusza. Kiedy zaś odzyskiwała przytomność, była przekonana, że dusza jej była większa niż cały świat. Małgorzata nie goniła za ekstazami, lecz były jej po prostu dane, niezależnie od tego, czy ich pragnęła, czy nie.
Podczas ekstazy Małgorzata prowadziła długie rozmowy z Bogiem. Słuchanie jej dialogu z Bogiem wzrusza. To stanowi punkt kulminacyjny w jej życiu i decyduje o jego największym natężeniu. W tych mistycznych rozmowach mocno zaznacza się jej kobieca uczuciowość. Widoczna jest w nich pełna skala uczuć, od najgłębszego smutku do nieopisanych wybuchów radości. Jej rozmowy z Bogiem były próbą stania się całkowicie przejrzystą dla Niego. Małgorzatę przepełniała miłość. Najpierw kochała owego szlachcica, a później znów pokochała miłością o wiele wznioślejszą. Odczuwała upojenia miłosne do tego stopnia, że nie była w stanie czegokolwiek o nich powiedzieć. Wielokrotnie Bóg pytał ją podczas ekstazy: „Czego pragniesz, mała biedaczko?” Było to właściwe jej określenie. Małgorzata była małą biedaczką, mizernym stworzeniem. Świadomość miłości określa jej pokutę. Uważała siebie za małą, biedną, opuszczoną i zhańbioną, ale mimo tej znikomości przenikało ją ogromne pragnienie; pragnęła zaś namiętnie i wytrwale, tak jak uparta kobieta.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).