Serce Boga jest poszatkowane jak tatar, starte w proch. On tak pragnie człowieka – powtarza ojciec John Gibson. Nauczyła go tego Matka Teresa.
Czy Matka zgłupiała? Trwa wojna. Po co się tam pchać? – warknął zniecierpliwiony komendant. – Tam są dzieci – upierała się Matka Teresa. Znalazła się w byłej Jugosławii. Gdy dowiedziała się, że po drugiej stronie linii frontu znajduje się duża grupa dzieci, po długiej modlitwie wybrała się do komendanta wojska z prośbą o pozwolenie przeprowadzenia ich do swojego klasztoru. Nad miastem krążyły samoloty, bomby zabijały niewinnych ludzi, dochodziło do gwałtów i rabunków, a ta niepozorna kobieta w indyjskim sari twierdziła, że przejdzie sama linię demarkacyjną.
Co więcej: miała czelność twierdzić, że wróci z maluchami z powrotem. Komendant z kpiną rzucił na odchodnym: „Jeśli siostra sprawi, że za trzy dni podpiszemy zawieszenie broni, droga wolna. Dzieci są wasze!”. „Dobrze, Jezusowi bardzo na nich zależy, więc za trzy dni jesteśmy umówieni” – odparła rezolutnie. Po trzech dniach gromadka uśmiechniętych dziewczynek i chłopców raźno maszerowała przez zoraną bombami ziemię.
Splunął jej w twarz
Dla Matki Teresy nie było rzeczy niemożliwych. Wołała, a Pan Bóg słuchał. Była jak uboga wdowa namolnie męcząca dumnego sędziego o pomoc. Kiedyś poprosiła o jałmużnę przechodzącego obok bogacza. Ubrany w bardzo drogi garnitur, z markowym zegarkiem na ręce i sygnetem na palcu mężczyzna przystanął i ze złośliwym uśmiechem splunął na zakonnicę. Matka Teresa otarła plwocinę i przycisnęła mocno do serca. „To było dla mnie, bardzo panu dziękuję! A teraz poproszę o coś dla moich dzieci” – powiedziała i wyciągnęła w kierunku mężczyzny dłoń, na której były jeszcze ślady śliny zuchwalca. Po chwili trzymała w ręku grubo wypchany portfel, którego zawstydzony właściciel pospiesznie odchodził zalany łzami. Była niewinna i szczera jak dziecko.
Naprawdę nazywała się Agnes Gonxha Bojaxhiu. Urodziła się 26 sierpnia 1910 r. w rodzinie albańskiej. Jako osiemnastolatka wstąpiła do zgromadzenia loretanek. Przyjęła imię Teresa. Wyjechała do Indii.
Tam w 1946 r. usłyszała wezwanie Boga. – Pan prosił mnie o porzucenie wszystkiego dla skromnego życia w służbie ubogim – opowiadała.
Gdy 10 września 1948 roku szła ulicami Kalkuty, natknęła się na umierającego w rynsztoku człowieka. To spotkanie zmieniło jej życie. Przywdziała białe sari, zaczęła pomagać najuboższym. Rozpoczęła długą wędrówkę w miejsca, do których nikt nie chciał iść. Opuściła klasztor, mając jedynie: sari, 5 rupii, bilet kolejowy i... bardzo mocną wiarę w Boga.
To szaleństwo – kręcili głowami sceptycy. Nie przejmowała się nimi. Założyła nowe zgromadzenie, na całym świecie prowadzi sierocińce, domy dla chorych i umierających. Całym dobytkiem sióstr Misjonarek Miłości jest kilka kompletów odzieży, krzyż, para sandałów, siennik i miska do mycia. Ich dzień rozpoczyna się już o 4.30. Siostry wpatrują się w ukrzyżowanego Jezusa i umieszczone pod krzyżem jedno krótkie słowo: Pragnę. Później ruszają na ulice. – Kochajcie aż do bólu – przypominała im założycielka. – Nie bójcie się powtarzać Jezusowi, że Go kochacie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.