Zasady bywają wygodne. Zwalniają z obowiązku podjęcia trudu rozeznania.
Formacja – to jedno z tych słów, budzi we mnie mieszane uczucia. Może też dlatego, że kojarzy mi się z formowaniem czegoś, np. garnka z gliny. Glina nie ma nic do powiedzenia, o kształcie tego, co powstaje, decyduje formator, czyli w tym wypadku garncarz. Tak, wiem, formacja w sensie budowania jakiejś pobożności, duchowości, jest raczej dzieleniem się wiedzą i udzielaniem rad; na pewno wymaga współpracy, wewnętrznej zgody formowanego. No ale skojarzenie zostaje. Tym bardziej, że od czasu do czasu spotykam się z takim stawianiem sprawy, jakoby tylko i wyłącznie przejście przez kogoś jakieś konkretnej formacji (albo udział w konkretnej tzw. formacji permanentnej) czyniło go zdolnym do podejmowania takiego czy innego, konkretnego zadania. Wydaje mi się, że to jednak nie tak.
Dostarczanie wiedzy, pomoc w zdobywaniu umiejętności, kształtowanie postaw... Uczestniczyłem w takiej formacji od dziecka. Czym innym był bowiem udział w katechezie czy niedzielnej Mszy? Na pewno ciekawą szkoła było też bycie ministrantem. Ze słowem „formacja” zetknąłem się jednak chyba dopiero, gdy związałem się z Ruchem Światło - Życie. Przeszedłem, według standardów obowiązujących w tamtych latach, „pełną”. Potem poszedłem do seminarium. I zanim zdecydowałem, że to jednak nie moja droga, formowany byłem przez kolejnych pięć i pół roku. Studia z teologii dokończyłem już jako świecki na KUL. Z tego powodu z niektórych zagadnień teologii egzaminowany byłem... cztery razy (np. z teologii moralnej ogólnej). Ożeniłem się, wróciłem na Śląsk, rozpocząłem pracę jako katecheta. Po tylu latach formowania ten garnek (czyli ja), powinien już być uformowany nieźle, prawda?
Katecheci też oczywiście mają obowiązek „uczestniczyć w formacji”. W praktyce – kilka dni skupienia w roku. Gdy rozpocząłem pracę w portalu Wiara.pl, zacząłem podpadać po formację redaktorów i dziennikarzy – co rok rekolekcje. I jedno i drugie nieuciążliwe; nawet rozumiem, trzeba, nawet temu uczestniczącemu regularnie w niedzielnych Mszach, od czasu do czasu zatrzymać się, znaleźć więcej czasu na refleksję i naprostowanie tego, co może już się skrzywiło. Pierwszy raz zacząłem się nad sensem tego wszystkiego zastanawiać, gdy osiemnaście lat temu, po krótkim kursie, zostałem nadzwyczajnym szafarzem Komunii świętej. I tu znowu – potrzeba ciągłej formacji. Nie powiem, dwa dni skupienia w roku, to nie problem, a raz do roku rekolekcje – nawet lubię. Fajnie się jest zatrzymać. Uważny czytelnik zwrócił już jednak pewnie uwagę: to drugie rekolekcje, na które co roku jeżdżę. Czy temu garnkowi (czyli mnie), przy tylu różnych formatorach i formacjach nie grozi, że wszystko się rozleci? To znaczy, że się „zdezintegruję”?
Wydaje mi się, że jestem już człowiekiem dojrzałym przynajmniej na tyle (między innymi dzięki tym dwom pierwszym formacjom), że jakoś trzymam się w kupie. Ba, mam wrażenie, że z czasem coraz lepiej mam w głowie poukładane pewne dotyczące wiary priorytety. Nie tylko dzięki owym „formacjom”, ale też „autoformacji”. Dlatego nie ruszają mnie sytuacje, gdy dowiaduję się (niekoniecznie od kaznodziei), że wszystko co do tej pory to nic i że trzeba zacząć „od”. Tak, wiem, Jezus mówił o potrzebie powtórnego narodzenia się, ale w moim życiu ten fundament założony został już prawie pięćdziesiąt lat temu. Ale ta wiara w sprawczą rolę formacji, jakby to wszystko, kim człowiek był przed jej podjęciem się nie liczyło, zaczyna mnie irytować coraz bardziej.
Parę lat temu mój ówczesny (dziś już emerytowany) proboszcz i proboszcz – emeryt z sąsiedniej parafii (moderator na mojej pierwszej oazie), zaczęli mnie namawiać, żebym został stałym diakonem. Nastawiony do tego byłem (i jestem) sceptycznie. Przede wszystkim dlatego, że, moim zdaniem, które zresztą wraz z kolegą próbowaliśmy swego czasu przedstawić na naszym lokalnym synodzie, diakon nie powinien być jakimś „częściowym zastępcą księdza”. Powinien raczej zajmować się sprawami techniczno – organizacyjnymi, np. w organizowaniem pracy charytatywnej. A do tego to ja się zupełnie nie nadaję. Zainteresowałem się jednak sprawą. Dowiedziałem się, że musiałbym się spieszyć, bo niebawem będę za stary. Przeczytałem regulamin (czy statut; nasz, archidiecezjalny) i doszedłem do wniosku, że stawianym wymaganiom może podołać jedynie emeryt, więc z racji ograniczeń wiekowych, młody emeryt górniczy. Najbardziej jednak zniechęcającym była dla mnie – tak tak – konieczność odbycia paroletniej formacji. Takie jest prawo, takie są przepisy....
Dziś, z racji mojego wieku, to już historia. Ciągle jednak zastanawiam się, jak taki formalizm ma się do tak często deklarowanego personalizmu chrześcijańskiego? Skąd do przekonanie, że różne formacje wystarczająco do wykonywania różnych posług w Kościele przygotują, a jednocześnie niechęć do kierowania się tym, kim człowiek mający wykonywać tę posługę jest, jaki jest, co dotąd w Kościele robił (i robi)? Gdyby stosować te dzisiejsze kryteria, mieszkańcy Mediolanu – co przypomniał ostatnio papież Leon – nie wybraliby świętego Ambrożego na biskupa...
Od paru lat prowadzę w parafii taką uzupełniająca katechezę dla tych, którzy już jako dorośli chcieliby przyjąć bierzmowanie albo chcą zawszeć sakramentalne małżeństwo, a nie mają świadectwa ukończenia religii w szkole. Skoro 14 lat uczyłem religii w szkole, to kwalifikacje intelektualne chyba mam. Tematy katechez – zaaprobowane przez proboszcza (i tego wcześniej i tego nowego). Od paru lat słyszę też, że stosowne gremia opracowują wytyczne dla katechezy parafialnej w całej Polsce. Jeśli moje dalsze prowadzenie tych katechez miałoby zależeć od tego, czy przejdę kolejna formację, dam spokój. Glina, z której jest ten garnek (czyli ja) już za twarda. Można coś ponaprawiać, załatać, dokleić, ale nie da się już jej formować. Można już tylko ją rozbić.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Będzie ona wprowadzana w życie wraz z nowymi programami i podręcznikami od 1 września 2027 r.
Od początku trwania pielgrzymek maturzystów łącznie wzięło w nich udział blisko 136 tys. młodych.