Ten, kto w Kościele jest – tę tezę-hipotezę próbuję sformułować bardzo ostrożnie – w pewnym momencie zdaje się odbijać od ściany.
Czytam Królestwo. Poczytny francuski pisarz, Emmanuel Carrère, kreśli przed nami obraz własnego życia oraz współczesności i początków chrześcijaństwa. Sam po nawróceniu przez trzy lata był praktykującym chrześcijaninem, dziś nazywa siebie agnostykiem. Pyta, jak to się dzieje, że i kiedyś, i dziś są ludzie, którzy wierzą w tak niebywałą rzecz jak zmartwychwstanie, dogmaty wiary, przyjmują Jezusa. Robi to, dodajmy, bez kpiny. Jak piszą na okładce: chce „zrekonstruować początki chrześcijaństwa po odejściu Jezusa i zrozumieć siłę Nazarejczyka i Jego religii”. (Przeczytałam około stu stron na ponad pięćset, więc nie wiem jeszcze, jakie wrażenie zrobi na mnie ta książka jako całość, ani nawet, czy dam radę ją przeczytać.)
Wczoraj parafialne rekolekcje. Siedzimy w ławce porytej przez bierzmowańców: „XD” i rysunek kociej mordki, poszarpane linie. W kościele żałośnie mało ludzi. W modlitwie wiernych wołanie do Boga w tysiącu palących, aktualnych spraw.
Myślę o współistnieniu tych dwóch wątków. O sugestywnej narracji, którą świetnie się czyta (Carrère jest zresztą także autorem scenariuszy filmowych). O liturgii – skarbie, który włożono do rąk nam, zwykłym ludziom. Doświadczenie wiary jest i tu, i tu. Mocne, obecne.
W tym, co kreśli przed nami francuski pisarz, pisząc o swoim osobistym odkryciu chrześcijaństwa (dodajmy: po latach, z dystansu; i: to jest sztuka pisania, literacka kreacja, nie dziennik intymny) – jest ono dla niego czymś w rodzaju intelektualnej przygody, której podporządkowuje się życie. W takim świecie – upraszczając oczywiście – można czytać Biblię albo Bhagawadgitę: dotykając głębi, karmiąc swoje życie duchowe, otwierając się na to, co nas przekracza. W kościele, w modlitwie, byciu we wspólnocie takiej jaka ona jest – ta alternatywa w pewnym sensie nie istnieje. Owszem, możemy sięgnąć po Bhagawadgitę, literaturę, serial – ale zrobimy to jako czytelnicy Biblii, nie ma albo-albo.
Obserwatorzy współczesności zgodnie zauważają, że w wielu ludziach dzisiaj jest jakieś otwarcie na życie duchowe, przekonanie, że istnieje obok tej materialnej wyższa, duchowa przestrzeń i niekoniecznie mają oni wrogi stosunek do chrześcijaństwa – jest więc jakiś dziedziniec pogan, trzeba tworzyć przestrzeń, w której niewierzący mogą pytać Kościół, szukać w nim sprzymierzeńca swoich dociekań. Łatwo przyznać rację tej obserwacji. Widzimy wszak takich ludzi wśród swoich znajomych, przyjaciół dzieci, krewnych. Nie planują uwierzyć, ale można z nimi rozmawiać, współpracować na wielu płaszczyznach, ba, nawet zgodzić się w wielu sprawach. Jednak ten, kto w Kościele jest – tę tezę-hipotezę próbuję sformułować bardzo ostrożnie – w pewnym momencie zdaje się odbijać od ściany. Bo życzliwość, szczera ciekawość, ważkie pytania tych „z drugiej strony” to jednak nie to samo co porozumienie. Czasem jakby nie ma tu pytań stawianych po to, by znaleźć odpowiedź; tej ciekawości nie da się w gruncie rzeczy zaspokoić, karmi się sama sobą; a życzliwość nie przekracza pewnych ram (intelektualnej dyskusji, współpracy na polu dobroczynności, szacunku do dorobku kulturowego czy społecznego, pokojowego współistnienia itp.). Tak jakby wymagano od nas, byśmy kogoś uważnie wysłuchali, ale ze świadomością, że nikt nie zamierza wysłuchać nas.
Nie namawiam do postawy: „nie mamy o czym gadać, chyba że się ochrzcisz” (czy raczej wyspowiadasz, bo to często jeszcze ludzie ochrzczeni). Nie mam pretensji. Do niczego nie namawiam. A jednak smutno jakoś…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.