Ks. Jerzy Popiełuszko mówił prawdy proste i oczywiste, które jednak nadal należy przypominać ludziom. Czuło się, że jest to słowo szczere, prawdziwe, że ksiądz mówi to, co myśli i to, co czuje…
Już po wprowadzeniu stanu wojennego, po 13 grudnia 1981 roku, ksiądz Popiełuszko stał się osobą znaną całej opozycyjnej Polsce. Głównie przez odprawiane w żoliborskim kościele pod wezwaniem świętego Stanisława Kostki słynne Msze święte za Ojczyznę.
Życie mieszkańców Warszawy po 13 grudnia – jak notował ówczesny ambasador Australii w PRL, John Burgess – było dziwnym doświadczeniem.
„Miasto było w uścisku srogiej zimy. Przypominam sobie ciężki szron na nagich drzewach i koksowniki na zaśnieżonych skrzyżowaniach, ogrzewające żołnierzy na służbie. Między
Stan wojenny – co podkreślali autorzy dzienników i spisywanych wówczas wspomnień – był czekaniem. Na co?
- Cała Polska na coś czeka. To nie jest kwestia cudu, lecz kwestia wiary. W Boga, w człowieka, w nasz naród – pisał jeden z internowanych 13 grudnia 1981 roku polskich pisarzy.
- Myślałem wtedy – do dzisiaj zresztą tak myślę – wspominał z kolei po latach reżyser filmowy Krzysztof Kieślowski – że stan wojenny był klęską wszystkich, że wszyscy go przegrali, nikt nie wygrał. W stanie wojennym wszyscy opuściliśmy głowy.
Tym bardziej, że przed 13 grudnia 1981 roku obywatele PRL przeżyli, trwający zaledwie kilkanaście miesięcy od końca sierpnia 1980 roku, „karnawał Solidarności”. Wszyscy lub może właściwiej: prawie wszyscy, byli uczestnikami wydarzeń czasu zupełnie wyjątkowego. Czasu długo wyczekiwanego wybuchu wolności.
- Ludzie – pisał w słynnej Etyce Solidarności ksiądz Józef Tischner, filozof i wykładowca akademicki – odrzucają maski z twarzy, wychodzą z kryjówek, ukazują prawdziwe twarze. Spod prochu i zapomnienia wydobywają się na jaw ich sumienia. Jesteśmy dziś tacy, jacy naprawdę jesteśmy. Wierzący są wierzącymi, wątpiący wątpiącymi, a niewierzący niewierzącymi. Nie ma sensu grać cudzych ról. Każdy chce być nazwany swoim własnym imieniem. To, co przeżywamy, jest wydarzeniem nie tylko społecznym czy ekonomicznym, lecz przede wszystkim etycznym. Rzecz dotyka godności człowieka. Godność człowieka opiera się na jego sumieniu. Najgłębsza solidarność jest solidarnością sumień.
Rok po wprowadzeniu stanu wojennego, w jednym z zatrzymanych przez cenzurę wywiadów, ksiądz Jerzy Popiełuszko tak opowiadał o genezie wspólnych comiesięcznych modlitw w intencji Ojczyzny i tych, którzy dla niej cierpią:
– „Każda Msza święta” – mówił dziennikarce – „przygotowywana jest pod kątem jakiegoś tematu. W kwietniu [1982 roku] przypomnieliśmy o ślubowaniu, jakie hutnicy [warszawscy] składali przed rokiem na sztandar ze świętym wizerunkiem. W czerwcu mówiliśmy o dzieciach [osób internowanych i z tego powodu] cierpiących w stanie wojennym. W innym miesiącu modliliśmy się za tych Polaków, którym po [13] grudnia [1981 roku] odebrano życie. W homiliach, w modlitwie powszechnej, staram się ujmować to, co aktualnie najbardziej ludzi boli. Oni nie wierzą kłamstwom płynącym ze środków masowego przekazu i oczekują, że ktoś powie im prawdę, powie to, o czym sami myślą. Więc zawsze słyszą [modlitewne] wezwanie za pozbawionych wolności i pracy, ale i za tych, którzy pozostają w służbie kłamstwa i niesprawiedliwości. Modlimy się [też] o to, byśmy nigdy nie utracili nadziei na zwycięstwo dobra nad złem”.
W tekście napisanym już po uprowadzeniu i śmierci księdza Jerzego, były żołnierz AK i WiN, mecenas Władysław Siła-Nowicki wspominał, iż dokładnie nie pamięta, kiedy poznał kapelana Solidarności. Pamiętał za to pierwszą Mszę świętą za Ojczyznę, w której uczestniczył.
– Zadziwiły mnie tłumy – wspominał – a jeszcze bardziej nastrój wielotysięcznego zgromadzenia – rozmodlenie religijne połączone z porywem patriotyzmu związanego z ethosem „Solidarności” – wówczas nielegalnej, wyśmiewanej i oficjalnie w ogóle nieistniejącej. Ale były [tam] tysiące ludzi i ich niezwykły nastrój podczas długiego nabożeństwa, była pieśń za Ojczyznę i cztery zwrotki „Boże coś Polskę”, naturalnie z refrenem „Ojczyznę wolną racz nam zwrócić, Panie”. I było kazanie młodego księdza. Niedługie, ale w jakiś sposób niezwykłe, przejmujące. Nie wiem, czy ksiądz powiedział wówczas dosłownie zwrot, że trzeba „zło dobrem zwyciężać”, ale na pewno mówił coś identycznego w swej treści. Mówił prawdy proste i oczywiste, które jednak [nadal] należy przypominać ludziom. Czuło się, że jest to słowo szczere, prawdziwe, że ksiądz mówi to, co myśli i to, co czuje. Nad zgromadzeniem górowała w jakiś sposób osoba [tego] młodego kapłana. Pamiętam, że wzywał [on] na zakończenie [nabożeństwa] do rozejścia się w zupełnym spokoju i niekontynuowania pieśni poza terenem kościelnym, [także] do unikania wszelkich demonstracji wobec zgromadzonych wokół licznie sił bezpieczeństwa. Chyba w niedługim czasie [po tej mszy] spotkałem księdza Jerzego osobiście. Mieszkał na plebanii, gdzie gospodarzem był wówczas ksiądz prałat [Teofil] Bogucki, zawsze pełen ognia, mimo zbliżającej się osiemdziesiątki i bynajmniej nie najlepszego stanu zdrowia, wobec poważnej choroby serca. Ksiądz prałat był bezkompromisowy i surowy, ksiądz Jerzy bezkompromisowy i łagodny. Może stąd wynikała jego siła przekonywania, że nie warto rezygnować z walki o swoje ideały i wyrzekać się Chrystusa za trochę jałowego spokoju?
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Zniszczyć księdza". Autor: Piotr Litka. Książkę wydała Dystrybucja AA.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.