Gdyby apostołowie mieli ze sobą trzos, suknię i tak dalej, to nie musieliby wchodzić w żadne interakcje.
Przyjeżdżając tu od lat, co roku widzę przez okno dłuuugą ślepą ścianę kilkupiętrowego budynku. Coraz więcej odsłoniętych cegieł, gdzieniegdzie tynk zdaje się trzymać na słowo honoru. Zapewne koszty, gdyby ktoś zaczął remont, byłyby ogromne, nie wiem nawet, czy są tam mieszkania prywatne, czy miejskie – ot, widok z okna, który człowiek machinalnie rejestruje w świadomości. Problem w tym, że przed tym budynkiem zawsze parkują samochody, nasz czasami zresztą też – na tym zbudowanym przed erą pomnożenia się automobilów osiedlu zwyczajnie nie ma gdzie stanąć, więc wybiera się jakiś najlepiej wyglądający fragment muru i liczy na szczęście (że człowiekowi nic nie spadnie na głowę).
Taka trywialna metafora życia w obliczu czegoś, co koniecznie trzeba poprawić, ale w sumie nie wiadomo, jak się za to zabrać. Najgorzej jeśli to my sami jesteśmy choć po części adresatami tego wezwania do zmian. Nie chodzi nawet o rzeczy wielkie, czasem o coś, co długo wlecze się za nami i czego wolimy nie oglądać. Ot, jak nieodłożone po wielekroć do kosza na pranie skarpetki, które porastają kurzem upchane gdzieś głęboko pod łóżkiem (nie chodzi o to, by je stamtąd wygrzebać, ale by odkładanie na miejsce weszło w nawyk). Albo jak w tych żartach demaskujących małżeńskie pułapki: „Skoro powiedziałem, że naprawię, to naprawię i nie trzeba mi o tym co pół roku przypominać”.
Swoją drogą takie przypominanie sobie czy innym o tym nieszczęsnym „czymś”, to ciężki kawałek chleba i w sumie idiotyczny. Bo czy to komuś kiedykolwiek coś dało? (Oczywiście oprócz tego wewnętrznego przekonania, że gdyby nie nasze narzekanie i wytykanie palcami, świat by upadł niechybnie.) Wspólny wysiłek, zastanowienie się nad czymś razem, zwykłe przyznanie się: „Widzę problem w tym i tym. Co radzisz?”… Prosto jest tylko w poradnikach, obawiam się – ale w sumie co szkodzi próbować?
Na niedzielnej homilii zauważył ksiądz, że gdyby apostołowie mieli ze sobą trzos, suknię i tak dalej, to nie musieliby wchodzić w żadne interakcje. Powiedzieliby, co mieli do powiedzenia, i poszli sobie. A tak trzeba było dopytać o nocleg, zatrzymać się, podziękować za posiłek… Ta pierwsza droga – samowystarczalność, niezależność, bycie „ponad to” – wydaje się czasem kusząca, łatwiejsza. Pytanie tylko, czy o to chodzi, że w duchowej relacji jeden daje, drugi bierze? Czy ten poznany bliżej przy zwykłych ludzkich sprawach ktoś nie ma mam czasem czegoś cennego do zaoferowania?
To wszystko, co wokół nas wymaga remontu, budzi podskórny niepokój. Może też rodzić oczekiwanie, że w końcu ktoś zrobi dla nas coś za nas. Wymuszona warunkami wzajemność (bo coś nie jest na siły pojedynczego człowieka; bo nie mam odpowiednich narzędzi; bo nie chcę pracować sama itd.) – przeciwnie. Niepokój okazuje się sensowny – bo pobudził do działania. A oczekiwanie zmienia punkt ciężkości: oni robią coś z nami, my z nimi – dla nas wszystkich.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W rozmowie z KAI bp Grzybowski podsumowuje drugą sesję Synodu Biskupów o synodalności.
"Posługiwanie Księdza Arcybiskupa może stać się „budzeniem olbrzyma”, jakim są świeccy w Kościele".
Nie jest wykluczone, że jeszcze przed Świętami Bożego Narodzenia.