…i z otchłani ruandyjskiego ludobójstwa podźwignąć się do nowego życia
W Kigali, mimo strasznej biedy, pojawiały się zwiastuny normalności. Zaczęło działać kilka targów warzywnych; gdy na godzinę lub dwie włączano w mieście prąd, ludzie gromadzili się przy odbiornikach radiowych, by posłuchać sprawozdania z meczu piłki nożnej; dawni właściciele barów zaczęli sprzedawać z ciężarówek piwo bananowe. Nic z tego nie miało dla mnie sensu – to połączenie zwyczajnego życia z wciąż widocznymi skutkami rzezi wydawało mi się wręcz nienaturalne i odstręczające. Dotąd zawsze, gdy potrzebowałam wsparcia i rady, miałam obok siebie moich rodziców i braci, teraz czułam się opuszczona i zagubiona. Świat bez moich bliskich, bez ich miłości i ciepła stał się smutny, wyblakły i obcy.
Jakże brakowało mi chwil, kiedy po kolacji gromadziliśmy się wszyscy razem w dużym pokoju po to, by dzielić się tym, co nas spotkało w ciągu dnia, a potem wspólnie uklęknąć do wieczornej modlitwy. Po tym zaś jak bracia i ja wyjechaliśmy do odległych szkół, z niecierpliwością każde z nas czekało na powroty do domu. Miłość moich bliskich była dla mnie ostoją, a teraz – bez nich – czułam, że nie potrafię się pozbierać, że jestem w rozsypce.
Mieszkałam wprawdzie u Sary wraz z jej rodzicami i rodzeństwem, a wszyscy oni starali się być dla mnie bardzo mili, ale… nie mogli przecież zastąpić mi mojej własnej rodziny. Nie byłam w stanie tak po prostu zapomnieć o przeszłości i żyć, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Często, gdy myślałam o moich rodzicach i braciach, nie potrafiłam uciec przed odtwarzaniem sobie w wyobraźni ich ostatnich chwil. Obrazy te przyprawiały mnie o dreszcze, a serce pękało mi z żalu. Aby uwolnić się od tych koszmarów, próbowałam wmówić sobie, że ludobójstwo było jakąś senną marą, z której zaraz obudzą mnie czułe słowa Mamy i Taty. Jednak im brutalniej rzeczywistość dawała o sobie znać, tym trudniej było trzymać się podobnych fantazji.
W owych pierwszych tygodniach i miesiącach po ludobójstwie zdarzało się, że – bez względu na czas i miejsce: na obiedzie u Sary, w kościele, czy w biurze przy pisaniu raportu – łzy bez ostrzeżenia same zaczynały mi płynąć po twarzy. Wkrótce po tym, jak zaczęłam pracować w delegaturze ONZ, dowiedziałam się, że współpracownicy nazywają mnie „dziewczyną, która ciągle płacze”. To przezwisko sprawiało mi przykrość, ale – niestety – było prawdziwe. Płakałam nad tym, co utraciłam i nad tym, co przyszło mi oglądać.
Czarne myśli tak bardzo mi ciążyły, że nieraz rankiem z trudem mobilizowałam się, by wstać z łóżka. Dlaczego by sobie dziś nie odpuścić i nie zostać pod ciepłym kocem? – pytałam sama siebie. – Dlaczego znowu mam borykać się z kolejnym beznadziejnym dniem? Może ktoś potrafi tak żyć, ale nie ja. Jakimś cudem udawało mi się jednak zawsze zebrać siły i pójść do biura, choć potem przez cały dzień funkcjonowałam całkiem mechanicznie, jak robot. Wykonywałam swoją pracę najlepiej, jak umiałam i nigdy nie traciłam z pamięci tego, jak wielkie szczęście mnie spotkało – miałam pracę, podczas gdy tylu moich rodaków nie miało zupełnie nic. Z jednej strony odpowiadałam z uśmiechem na poranne powitania kolegów w pracy, dawałam się zaprosić na kawę i pogaduszki, z drugiej zaś czułam, jakby wszystko co robię, było sztucznie zaprogramowane i nieprawdziwe. Starałam się bardzo być miła i pogodna, jednak moje serce wciąż żyło cierpieniem, które co dzień widziałam na ulicach.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).