…i z otchłani ruandyjskiego ludobójstwa podźwignąć się do nowego życia
Przedmowa
Podobnie jak w przypadku mojej pierwszej książki, tak i teraz, nie było moim zamiarem opisywanie historii Ruandy ani historii ruandyjskiego ludobójstwa. Szczegółowe sprawozdania i analizy tej trwającej 100 dni rzezi pozostawiam historykom, dziennikarzom, profesorom oraz politykom. Sama natomiast chcę opisać moją własną historię mówiącą, owszem, o tym, jak przeżyłam tę masakrę, lecz przede wszystkim o tym, jak dzięki wierze odnalazłam życie, którym warto żyć i jak odkryłam uzdrawiającą moc przebaczenia. Ta historia jest prawdziwa, przedstawione w niej wydarzenia faktycznie miały miejsce. Występuję w niej pod moim rzeczywistym nazwiskiem i nie zmieniam imion moich bliskich. Jedyne, co zmieniłam, to nazwiska niektórych innych osób. Zrobiłam to, aby chronić prywatność i bezpieczeństwo tych, którzy przeżyli.
– Immaculée Ilibagiza, Nowy Jork, jesienią 2008 roku
Rozdział 2.
Wędrówka pośród ruin
Ludobójstwo dobiegło końca, ale moja wewnętrzna walka wciąż trwała.
Pod koniec lata 1994 roku Ruanda nadal pogrążona była w chaosie, ja zaś, mając całe życie wywrócone do góry nogami, wątpiłam, czy jeszcze kiedyś uda mi się odetchnąć pełną piersią. Przepadło wszystko, co znałam, a wszystko to, na co teraz patrzyłam, ulegało gwałtownym zmianom. Około dwóch milionów Hutu uciekło zagranicę w obawie, że Tutsi ocaleni z rzezi wezmą na nich odwet. Setki tysięcy zabójców i organizatorów ludobójstwa zginęło, dostało się do niewoli lub ukryło w gęstej, zairskiej dżungli.
Potem przyszło policzyć ofiary. Ich liczba wciąż rosła. Z początku oceniano ją na 200 000, następnie na 500 000, aż wreszcie przekroczyła milion zabitych. Ponad milion niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci Tutsi zostało zamordowanych! Zabito ich maczetami, dzidami i z broni palnej. Palono ich żywcem, tłuczono kijami, dźgano nożami, gwałcono rozbitymi butelkami. Metody mordu były tyleż prymitywne, co efektywne i okrutne. Nie ważne, jak zginęli moi bliscy, dość, że nie było ich już wśród żywych – ani ich, ani mnóstwa moich sąsiadów, krewnych i przyjaciół.
Przed rzezią Ruanda tętniła życiem. Ponad milion Tutsi żyło obok kilkunastu milionów Hutu, a ich wspólne wioski i miasta zapełniały wzgórza i rozciągały się w dolinach. Teraz jednak Ruanda opustoszała. Z zagłady ocalało zaledwie kilkaset tysięcy Tutsi, a więc duchów było tu dziś więcej niż ludzi.
Mimo to, zdawałam sobie sprawę, że miałam ogromne szczęście. Przeżyłam, już nikt na mnie nie polował, znalazłam pracę, a moja przyjaciółka Sara i jej rodzice przyjęli mnie do swego domu. Nie byłam – jak wiele kobiet Tutsi – torturowana, nie odrąbano mi członków, nie zgwałcono i nie pozostawiono z niechcianym dzieckiem i wirusem HIV.
Po trzech miesiącach głodu, moja waga wracała do normy i poprawiał się stan zdrowia. Okazało się też, że kilkoro z moich krewnych w cudowny sposób uniknęło śmierci. Moje ciotki i kuzyni z Kibuye powoli wracali do równowagi po niedawnych przeżyciach. Czekałam także na rychłe spotkanie z moim bratem Aimable, który czas rzezi spędził w Senegalu.
Pan wysłuchiwał moich modlitw i przeprowadzał mnie przez różne trudności. Praca była dla mnie źródłem przyjemności, a czasem nawet przynosiła chwile radości. Życie po holokauście stanowiło serię zmagań i wielu rzeczy trzeba było się uczyć od nowa. Jednak mimo błogosławieństwa, jakim Bóg mnie obdarzał, wciąż czułam cierń samotności raniący moje serce.
Każdego ranka oenzetowski minibus zabierał mnie do biura, aż do dnia, kiedy wreszcie odważyłam się przemierzyć drogę do pracy piechotą. Pracowałam z nie-Ruandyjczykami pochodzącymi z różnych części świata. Bardzo lubiłam zamknąć czasem oczy i zatonąć w gwarze nieznanych języków. Wyobrażałam sobie, że oto jestem gdzieś daleko od mojej ojczystej, przesiąkniętej krwią ziemi.
Gdy wieczorami wracałam pieszo do domu, nie byłam w stanie uniknąć oglądania strasznych skutków wydarzeń minionych miesięcy. Nie mogłam nie dostrzegać okropieństw, jakie spotkały mój naród. Na nic zdało się uciekanie myślą w obce kraje – w rzeczywistości otaczała mnie nowa, przygnębiająca architektura Kigali: szeregi zbombardowanych i wypalonych domostw.
Gdybym zdobyła się na odwagę, by zajrzeć w ruiny, znalazłabym tam porozrzucane, gnijące zwłoki całych rodzin. Kiedy szłam ulicą, zdarzało mi się omijać leżące to tu, to tam, pourywane ludzkie członki. Spotykałam żołnierzy strzelających do psów, które ucztowały na ludzkich zwłokach.
Zmarli zagrażali zdrowiu żywych, toteż władze ogłosiły dzień masowego usuwania zwłok. Zaprzestano pracy i handlu po to, by mieszkańcy stolicy mogli sformować brygady i pomóc w przenoszeniu ciał na ciężarówki. Ja jednak już wcześniej napatrzyłam się wystarczająco na zwłoki, toteż zdecydowałam, że zamiast zgłaszać się do porządkowania miasta, spędzę ten dzień na kolanach, modląc się za dusze zmarłych.
W drodze z pracy do domu spotykałam na ulicy ludzi, którym odrąbano ręce lub nogi. Starałam się zawsze dać im choć parę groszy, ale było ich tak wielu, że przeważnie zdążyło zabraknąć mi monet, zanim doszłam do domu.
Kiedy po jakimś czasie zaczęłam rozpoznawać tych ludzi z twarzy, ich ból stał mi się jeszcze bliższy. Cierpienie, które dawniej trudno było sobie nawet wyobrazić, teraz stało się rzeczą powszednią. A czymś jeszcze gorszym był fakt, że za granicą już zapomniano o naszej tragedii. Zginęło ponad milion osób, a świat nawet nie kiwnął palcem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).