Jako feministka nauczanie Kościoła na temat aborcji uważałam za coś kompletnie staroświeckiego, wręcz śmiesznego. W końcu mamy dwudziesty wiek i kobiecie przysługuje prawo, by mogła robić ze swym ciałem, co tylko zechce!
Laicki sposób myślenia, który dominował w ruchu feministycznym, wyznaczał swoje priorytety: wykształcenie, posada, pensja i awans. Rodzina i inne ludzkie więzi zostały zepchnięte na margines. Tak jak w opowieści o nowych szatach cesarza — nikt nie śmiał powiedzieć głośno tego, co oczywiste: dobrowolna rezygnacja z posiadania dzieci jest decyzją skrajnie egoistyczną. Po pierwsze, taki wybór nie dotyczy jedynie pojedynczejpary. Gdy chodzi o nas - rodzeństwo Jefa nigdy nie miało okazji zostać ciocią czy wujkiem, a jego
Zadręczałam się niepodjętą decyzją, więc zaczęłam odwiedzać jeszcze trzech innych terapeutów. Dwoje z nich, nie deklarując swego stanowiska, po prostu słuchało niekończącej się listy moich
„z jednej strony tak...", „ale z drugiej strony...". Natomiast trzecia pani psycholog, wysłuchawszy opowieści o mojej przeszłości i o wszystkich bolesnych sprawach, które miały miejsce, powiedziała coś, co mnie zaszokowało. Nie użyła słowa „rozgrzeszenie" ani „spowiedź", ale powiedziała, że -koniec końców — ona sama nie potrafi mi pomóc. Uważała, że potrzebna mi pomoc nie psychologiczna, lecz duchowa. Jej diagnoza mocno mną wstrząsnęła, ale nie przypuszczałam, że zaledwie za kilka lat okaże się, że miała rację.
Wbrew krytyce, z jaką spotyka się Kościół Katolicki, sprzeciwiając się sztucznym środkom antykoncepcyjnym, mogę powiedzieć, że u kobiet tak niezdecydowanych jak ja środki antykoncepcyjne, łącznie z pigułką, mogą powodować rodzaj emocjonalnego paraliżu. Gdybym żyła o jedno pokolenie wcześniej, nie miałabym dość czasu ani pieniędzy, by marnować je na terapie, podczas których roztrząsałam rozmaite „za" i „przeciw". Zamiast tego sprawy zapewne potoczyłyby się zgodnie z naturą i nierozstrzygnięte dylematy zastąpiłabym karmieniem, przewijaniem i kochaniem moich dzieci.
Szarpnięcie linki
Z pewnością mogłam być podręcznikowym przykładem niezdecydowania, jeśli chodzi o macierzyństwo, ale do celu, jakim było zostanie pisarką, dążyłam bez żadnych wahań. W grudniu 1985 roku, wspierana przez mego szwagra Steve'a Murraya, uznanego dziennikarza, rozpoczęłam pracę felietonistki na łamach pewnej niezależnej gazety wychodzącej w Atlancie. Już od pierwszego dnia, kiedy to wstałam przed świtem, by w najbliższym kiosku kupić świeżutki egzemplarz Southline z moim tekstem na pierwszej stronie, byłam kompletnie uzależniona.
Paul był doskonałym redaktorem. Siedząc przy kawie, omawialiśmy rozmaite aspekty moich pisarskich pomysłów, a następnie zalecał mi lekturę odpowiednich książek i artykułów. Był człowiekiem oczytanym i świetnie zorientowanym w filozofii, historii i polityce. Pewnego jednak dnia odkryłam w nim coś, co mnie zarazem odrzucało i intrygowało. Ten niezwykły facet okazał się katolikiem!
W czasach studenckich podziwiałam tak wielu ateistycznych intelektualistów, a katolicyzm tak silnie kojarzyłam ze staromodną wiarą dzieciństwa, że nabrałam absurdalnego przekonania, iż katolik nie może być kimś inteligentnym. Jednak sama okazałam się półgłówkiem. Pomimo moich tytułów naukowych, wykształcenia w dziedzinie filozofii i literatury, nigdy wcześniej nie czytałam dzieł Tomasza z Akwinu ani Augustyna. Nie natknęłam się też nigdy przedtem na takich - bliższych współczesności — obrońców wiary katolickiej jak J.R.R. Tolkien, czy G.K Chesterton. Owszem, czytałam w czasie studiów prozę Flannery O'Connor i Walkera Percy'ego, jednak moi ówcześni wykładowcy przedstawiali katolicyzm tych autorów bardziej jako rodzaj aberracji niż jako integralną cechę ich twórczości.(...)
Pewnego dnia natrafiłam na książkę Matki Teresy i wielkie wrażenie wywarło na mnie jej bezinteresowne poświęcenie dla biednych. Jednak, kiedy zaczęłam czytać o tym, jak mocno popierała katolicki ruch antyaborcyjny, demon mojej arogancji znów podniósł swą paskudną głowę. „No, tak, święta kobieta - myślałam sobie - ale strasznie niedzisiejsza!".
Jako feministka nauczanie Kościoła na temat aborcji uważałam za coś kompletnie staroświeckiego, wręcz śmiesznego. W końcu mamy dwudziesty wiek i kobiecie przysługuje prawo, by mogła robić ze swym ciałem, co tylko zechce! Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że nasze ciało - całe nasze życie - to tak naprawdę dar od Boga. Nie dostrzegałam, że typowym, feministycznym, egocentrycznym w gruncie rzeczy poglądem było: ciało kobiety, jej kariera zawodowa i jej osobiste cele mają pierwszeństwo przed wszystkim innym, nawet przed bezbronnym dzieckiem w jej łonie. Był też jednak pewien głębszy powód, dla którego tak kurczowo trzymałam się mojego stanowiska. Wiele lat temu zrobiłam sobie test ciążowy. Wyszedł pozytywnie. Poszłam prosto do jednej z feministycznych klinik i skorzystałam z prawa nowoczesnej kobiety do aborcji.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).