Jako feministka nauczanie Kościoła na temat aborcji uważałam za coś kompletnie staroświeckiego, wręcz śmiesznego. W końcu mamy dwudziesty wiek i kobiecie przysługuje prawo, by mogła robić ze swym ciałem, co tylko zechce!
Zagorzałe poparcie dla feministycznego poglądu na aborcję stanowiło część mojej wendety, jaką prowadziłam przeciw Kościołowi Katolickiemu. Jeśli Kościół sprzeciwiał się sprawie X, to ja z wielkim prawdopodobieństwem ją popierałam. Jako wykładowca filozofii zajmowałam się moralnym aspektem aborcji i uważałam, że prawo kobiety zawsze przeważa nad jakimikolwiek prawami bezkształtnego tworu zwanego „płodem". Tak więc, gdy — jako osoba niezamężna - zaszłam w ciążę, nie traciłam czasu na moralne dylematy, bo zdanie w tej sprawie miałam już wyrobione. Mając za sobą lekturę wielu artykułów prasowych przedstawiających aborcję jako prosty zabieg podobny do wizyty u dentysty, byłam przekonana, że problem zostanie rozwiązany szybko i skutecznie.
Poszłam do kliniki, oczekując stosunkowo bezbolesnej procedury, wychodziłam zaś stamtąd w przekonaniu, że autorzy tamtych artykułów po prostu mnie oszukali. Zabieg okazał się męką, bo nie zastosowano żadnych środków znieczulających. To traumatyczne przeżycie stało się pierwszą rysą na moim feministycznym pancerzu. Jednak pomimo bólu opuściłam klinikę aborcyjną z uczuciem wielkiej ulgi — mój problem został rozwiązany, mogłam normalnie wrócić do swoich spraw.
Ale nikt nie uprzedził mnie o tym, że przebłyski przeszłości potrafią wracać. Wszystko zaczęło się jakiś rok po „zabiegu". Za każdym razem, gdy o nim myślałam, przypominało mi się, jak wchodzę do kliniki, jak kładę się na stole operacyjnym, jak mnie badają, czuję ten straszliwy ból, a potem leżę tam i oszołomiona z trudem łapię powietrze. Za każdym razem ściskałam rękę stojącej obok mnie kobiety - woluntariuszki, której zadaniem było wesprzeć mnie i pocieszyć, a która z pewnością sądziła, że robi w ten sposób coś dobrego.
Zaczęłam nerwowo reagować na widok małych dzieci. Wchodziłam do sklepu i gdy tylko zauważyłam niemowlę z matką, oczy napełniały mi się piekącymi łzami i zaraz wybiegałam na zewnątrz. Dręczyło mnie pytanie: ile lat, ile miesięcy miałoby teraz moje dziecko?
Jesienią 1993 roku Jef zapisał się w parafii św. Tomasza More'a na kurs przeznaczony dla osób, które chciałyby dowiedzieć się czegoś więcej o katolicyzmie. Program nosił nazwę Ryt inicjacji chrześcijańskiej dorosłych, a jego uczestnicy spotykali się w czwartkowe wieczory. Często chodziłam z Jefem na spotkania, bo bardzo pragnęłam lepiej poznać wiarę, którą kiedyś odrzuciłam. Zaprzyjaźniliśmy się z osobami z naszej grupy, szczególnie zaś zapamiętałam Rosę — drobną kobietę, Włoszkę z pochodzenia, która z własnej inicjatywy przynosiła nam coś na ząb i którą w myślach nazywałam „panią ciasteczkową".
Byłam zaskoczona, że cały kurs prowadzili wolontariusze, którzy najwyraźniej sądzili, że pomoc innym w ich drodze do wiary to dobrze wykorzystany czas. Dziwiłam się także, że tak wiele innych przykościelnych przedsięwzięć - prowadzenie żłobka, przygotowywanie obiadów, pomoc w schroniskach dla bezdomnych — wykonywane było przez wolontariuszy. Przypomniałam sobie jedną z katechizmowych odpowiedzi sprzed lat, która mówiła, że Bóg stworzył nas po to, abyśmy Go poznawali, kochali i służyli Mu. Wyglądało na to, że ci oto ludzie, służąc innym z miłością, znaleźli cel swego życia.
Wspomnienia aborcji nie przestawały mnie prześladować. I choć wciąż zdecydowanie uważałam, że wybór należy do kobiety, to nieustannie musiałam walczyć z gryzącym mnie wewnątrz poczuciem, że uczyniłam coś strasznie złego. Przecież mogłam oddać to dziecko do adopcji, a wybrałam wyjście inne, jak mi się wówczas wydawało — prostsze. I choć wciąż zgadzałam się z tymi, którzy twierdzili, że aborcja to tylko zwykły zabieg, a w dodatku ustawowe prawo kobiety, to moje serce podpowiadało, że jest ona jednak czymś innym.
Jef powiedział mi o adwentowym nabożeństwie pokutnym, które miało być odprawione w kościele 15 grudnia 1993 roku. Nie byłam u spowiedzi od wielu, wielu lat i bałam się o niej nawet pomyśleć. Tamtego chłodnego, posępnego wieczoru po raz kolejny ogarnął mnie — jak się to często zdarzało - ponury nastrój i nie zamierzałam ruszyć się z sofy na krok. Jef jednak długo przekonywał mnie, że jeśli pójdę, poczuję się lepiej, więc wreszcie włożyłam płaszcz i nieco urażona, pełna oporu wgramoliłam się do samochodu.(...)
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).