Byłam feministką

www.ducinaltum.pl/ |

publikacja 09.08.2010 14:55

Jako feministka nauczanie Kościoła na temat aborcji uważałam za coś kompletnie staroświeckie­go, wręcz śmiesznego. W końcu mamy dwudziesty wiek i kobiecie przysługuje prawo, by mogła robić ze swym ciałem, co tylko zechce!

Byłam feministką Lorraine V. Murray „Byłam feministką” Wyd. Duc In altum Warszawa 2009

Pusta kołyska

(...)

Na początku 1985 roku zaczęłam opisywać w dzienniku moją rodzącą się tęsknotę za Bogiem. Zawsze byłam podatna na nastroje depresyjne, te­raz jednak stały się one szczególnie dokuczliwe i pozbawiały mnie sił. Moje zapiski mówią o tym, jak bardzo pragnęłam się modlić. Chciałam prosić, żebym umiała zaakceptować samą siebie. „Modli­twa stała się dla mnie tak bardzo obca" — pisałam, a dalej zastanawiałam się, czy odwracając się od re­ligii w wieku lat dziewiętnastu, nie straciłam czegoś nadzwyczaj cennego. Jednak to pytanie nie popy­chało mnie do odkrywania na nowo wiary. Usiło­wałam natomiast podejmować pewną mglistą for­mę modlitwy skierowanej do nieokreślonej istoty wyższej, którą żartobliwie nazywałam „boginią".

24 lutego 1985 roku zapisałam w moim dzien­niku, że ostatecznie podjęłam decyzję: definityw­nie odstawię środki antykoncepcyjne i spróbuję zajść w ciążę. Pisałam o moim pragnieniu, by mieć przy sobie małą osóbkę, dla której mogłabym szy­kować wielkanocne koszyczki i bożonarodzenio­we prezenty, którą mogłabym kochać. Lecz zaraz w następnym zdaniu znów zaczynały się rozterki. „Mam wątpliwości, czy starczy mi sił, by urodzić, by być matką, to wydaje się takie nieprzewidywal­ne i trudne" — pisałam. Po czym znów marzyłam o pięknym dziecku, jakie spłodzimy - pięknym „umysłem, ciałem i duchem".

Postanowiłam zrobić sobie kompletne badania, by zyskać pewność, że jestem dobrze przygotowana fizycznie do zostania matką. Ale już umawiając się na wizytę lekarską, czułam jak zimna dłoń nowych wątpliwości ściska moje serce. Z jednej strony mia­łam skłonność do perfekcjonizmu, z drugiej - za­częłam podejrzewać, że przyjdzie mi ten perfekcjonizm porzucić. Zdawałam sobie przecież sprawę, że dziecko wprowadzi pewien zamęt w moje życie. Obawiałam się też, że ciąża zwiększy wahania mo­ich nastrojów i skłonność do depresji. Gdy atako­wały mnie demony wątpliwości, usiłowałam od­pierać je marzeniami o tym, że moje dziecko będę wychowywać całkiem inaczej, niż wychowywano mnie. Moje dziecko miało być pewne siebie i czuć się bezpiecznie, miało być wolne od dręczących mnie niepokojów i niezdecydowania.

Jak na ironię okazało się, że lekarka, do której poszłam, miała dokładnie tyle lat, co ja — trzydzie­ści siedem, a do tego była w ciąży. Była ufna we własne siły i pełna entuzjazmu. Zapewniła mnie, że nie ma żadnych fizycznych przeszkód, abym zo­stała mamą. Gdy tylko wróciłam, zaczęłam plano­wać nowe cele: natychmiast schudnąć o pięć kilo, abym — jeśli przytyję w ciąży o jakieś dwanaście — po porodzie nie była zbyt gruba.

Minęło sześć miesięcy, a „problem dziecka" -jak to nazywałam — nie przestawał być moją udręką. Nie potrafiłam zrobić tego, co inne kobiety
robiły całkiem zwyczajnie — „odpuścić sobie i dać działać Bogu", bo przecież w Boga nie wierzyłam.
Za każdym razem, kiedy przymierzałam się do odstawienia środków antykoncepcyjnych, opano­wywał mnie dziwny strach. Zaplątana w pajęczy­nę obsesyjnych obaw rozpoczęłam pierwszą z serii sesji terapeutycznych, które miały na celu rozwią­zanie „problemu dziecka", zanim będę za stara na ciążę.  

2 grudnia 1985 roku odbyłam ważną dla mnie rozmowę z ciotką Ritą. Po wysłuchaniu moich la­mentów i skarg o tym, że nie potrafię podjąć decy­zji, ciotka powiedziała po prostu: „Lorraine, gdy­byś naprawdę pragnęła dziecka, już byś je miała". I dodała: „Uważam, że możesz cieszyć się pełnią życia bez dzieci".

Dwa miesiące potem zapisałam w moim dzien­niku, że skoro zaniknę drzwi macierzyństwu, to - być może — gdzieś otworzą się inne i ukażą prze­de mną „przygody, o jakich jeszcze nie śniłam!".

Ówczesne feministki pisały stosy książek i ar­tykułów reklamujących tak zwane „życie wolne od dzieci". Zapewniały, że zły jest sam termin „bez­dzietna", ponieważ brzmi on pejoratywnie, a prze­cież życie bez dzieci to wspaniałe i uwalniające do­świadczenie. W swej dziwnie pokrętnej logice owe wyznawczynie i propagatorki życia „wolnego od dzieci" celebrowały pustą kołyskę jako znak wy­zwolenia. W końcu bez dzieci można swobodnie podróżować, dłużej spać w weekendy, a na koncie w banku mieć więcej pieniędzy. Mój stosunek do macierzyństwa był głęboko ambiwalentny, toteż chętnie dołączyłam do piewców „życia wolnego od dzieci". Nie przyszło mi jakoś do głowy, że ta­kie stanowisko miało zasadniczą wadę — gdyby bo­wiem wszyscy wybrali „życie wolne od dzieci", ród ludzki zostałby skazany na wymarcie.

Nie dostrzegałam też innego, podstawowego pęknięcia w przesłaniu feministycznym. Choć feministki miały działać na rzecz wolnych ko­biecych decyzji, to głównie atakowały tradycyjne wybory życiowe, takie jak małżeństwo i rodzina. Ostatecznie - upierały się feministki — z zakła­daniem rodziny powinno się poczekać do chwili, gdy kobieta osiągnie już swe cele zawodowe. No i oczywiście, zapasowym wyjściem w przypadku nieplanowanej i niewygodnej w danym momencie ciąży była aborcja.

Laicki sposób myślenia, który dominował w ruchu feministycznym, wyznaczał swoje prio­rytety: wykształcenie, posada, pensja i awans. Ro­dzina i inne ludzkie więzi zostały zepchnięte na margines. Tak jak w opowieści o nowych szatach cesarza — nikt nie śmiał powiedzieć głośno tego, co oczywiste: dobrowolna rezygnacja z posiadania dzieci jest decyzją skrajnie egoistyczną. Po pierw­sze, taki wybór nie dotyczy jedynie pojedynczejpary. Gdy chodzi o nas - rodzeństwo Jefa nigdy nie miało okazji zostać ciocią czy wujkiem, a jego

Zadręczałam się niepodjętą decyzją, więc zaczę­łam odwiedzać jeszcze trzech innych terapeutów. Dwoje z nich, nie deklarując swego stanowiska, po prostu słuchało niekończącej się listy moich

„z jednej strony tak...", „ale z drugiej strony...". Natomiast trzecia pani psycholog, wysłuchawszy opowieści o mojej przeszłości i o wszystkich boles­nych sprawach, które miały miejsce, powiedziała coś, co mnie zaszokowało. Nie użyła słowa „roz­grzeszenie" ani „spowiedź", ale powiedziała, że -koniec końców — ona sama nie potrafi mi pomóc. Uważała, że potrzebna mi pomoc nie psycholo­giczna, lecz duchowa. Jej diagnoza mocno mną wstrząsnęła, ale nie przypuszczałam, że zaledwie za kilka lat okaże się, że miała rację.

Wbrew krytyce, z jaką spotyka się Kościół Ka­tolicki, sprzeciwiając się sztucznym środkom anty­koncepcyjnym, mogę powiedzieć, że u kobiet tak niezdecydowanych jak ja środki antykoncepcyjne, łącznie z pigułką, mogą powodować rodzaj emo­cjonalnego paraliżu. Gdybym żyła o jedno pokole­nie wcześniej, nie miałabym dość czasu ani pienię­dzy, by marnować je na terapie, podczas których roztrząsałam rozmaite „za" i „przeciw". Zamiast tego sprawy zapewne potoczyłyby się zgodnie z naturą i nierozstrzygnięte dylematy zastąpiła­bym karmieniem, przewijaniem i kochaniem mo­ich dzieci.

Szarpnięcie linki

Z pewnością mogłam być podręcznikowym przykładem niezdecydowania, jeśli chodzi o ma­cierzyństwo, ale do celu, jakim było zostanie pi­sarką, dążyłam bez żadnych wahań. W grudniu 1985 roku, wspierana przez mego szwagra Steve'a Murraya, uznanego dziennikarza, rozpoczęłam pracę felietonistki na łamach pewnej niezależnej gazety wychodzącej w Atlancie. Już od pierwszego dnia, kiedy to wstałam przed świtem, by w najbliż­szym kiosku kupić świeżutki egzemplarz Southline z moim tekstem na pierwszej stronie, byłam kom­pletnie uzależniona.

Paul był doskonałym redaktorem. Siedząc przy kawie, omawialiśmy rozmaite aspekty moich pisar­skich pomysłów, a następnie zalecał mi lekturę od­powiednich książek i artykułów. Był człowiekiem oczytanym i świetnie zorientowanym w filozofii, historii i polityce. Pewnego jednak dnia odkryłam w nim coś, co mnie zarazem odrzucało i intrygowa­ło. Ten niezwykły facet okazał się katolikiem!

W czasach studenckich podziwiałam tak wielu ateistycznych intelektualistów, a katolicyzm tak silnie kojarzyłam ze staromodną wiarą dzieciń­stwa, że nabrałam absurdalnego przekonania, iż katolik nie może być kimś inteligentnym. Jednak sama okazałam się półgłówkiem. Pomimo moich tytułów naukowych, wykształcenia w dziedzi­nie filozofii i literatury, nigdy wcześniej nie czy­tałam dzieł Tomasza z Akwinu ani Augustyna. Nie natknęłam się też nigdy przedtem na takich - bliższych współczesności — obrońców wiary ka­tolickiej jak J.R.R. Tolkien, czy G.K Chesterton. Owszem, czytałam w czasie studiów prozę Flannery O'Connor i Walkera Percy'ego, jednak moi ówcześni wykładowcy przedstawiali katolicyzm tych autorów bardziej jako rodzaj aberracji niż jako integralną cechę ich twórczości.(...)

Pewnego dnia natrafiłam na książkę Matki Te­resy i wielkie wrażenie wywarło na mnie jej bez­interesowne poświęcenie dla biednych. Jednak, kiedy zaczęłam czytać o tym, jak mocno popierała katolicki ruch antyaborcyjny, demon mojej aro­gancji znów podniósł swą paskudną głowę. „No, tak, święta kobieta - myślałam sobie - ale strasz­nie niedzisiejsza!".

Jako feministka nauczanie Kościoła na temat aborcji uważałam za coś kompletnie staroświeckie­go, wręcz śmiesznego. W końcu mamy dwudziesty wiek i kobiecie przysługuje prawo, by mogła robić ze swym ciałem, co tylko zechce! Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że nasze ciało - całe nasze życie - to tak naprawdę dar od Boga. Nie dostrzegałam, że ty­powym, feministycznym, egocentrycznym w grun­cie rzeczy poglądem było: ciało kobiety, jej kariera zawodowa i jej osobiste cele mają pierwszeństwo przed wszystkim innym, nawet przed bezbronnym dzieckiem w jej łonie. Był też jednak pewien głębszy powód, dla którego tak kurczowo trzymałam się mojego stanowiska. Wiele lat temu zrobiłam sobie test ciążowy. Wyszedł pozytywnie. Poszłam prosto do jednej z feministycznych klinik i skorzystałam z prawa nowoczesnej kobiety do aborcji.

Zagorzałe poparcie dla feministycznego poglą­du na aborcję stanowiło część mojej wendety, jaką prowadziłam przeciw Kościołowi Katolickiemu. Jeśli Kościół sprzeciwiał się sprawie X, to ja z wiel­kim prawdopodobieństwem ją popierałam. Jako wykładowca filozofii zajmowałam się moralnym aspektem aborcji i uważałam, że prawo kobiety zawsze przeważa nad jakimikolwiek prawami bez­kształtnego tworu zwanego „płodem". Tak więc, gdy — jako osoba niezamężna - zaszłam w ciążę, nie traciłam czasu na moralne dylematy, bo zda­nie w tej sprawie miałam już wyrobione. Mając za sobą lekturę wielu artykułów prasowych przedsta­wiających aborcję jako prosty zabieg podobny do wizyty u dentysty, byłam przekonana, że problem zostanie rozwiązany szybko i skutecznie.

Poszłam do kliniki, oczekując stosunkowo bezbolesnej procedury, wychodziłam zaś stamtąd w przekonaniu, że autorzy tamtych artykułów po prostu mnie oszukali. Zabieg okazał się męką, bo nie zastosowano żadnych środków znieczulają­cych. To traumatyczne przeżycie stało się pierw­szą rysą na moim feministycznym pancerzu. Jed­nak pomimo bólu opuściłam klinikę aborcyjną z uczuciem wielkiej ulgi — mój problem został rozwiązany, mogłam normalnie wrócić do swo­ich spraw.

Ale nikt nie uprzedził mnie o tym, że przebły­ski przeszłości potrafią wracać. Wszystko zaczęło się jakiś rok po „zabiegu". Za każdym razem, gdy o nim myślałam, przypominało mi się, jak wcho­dzę do kliniki, jak kładę się na stole operacyjnym, jak mnie badają, czuję ten straszliwy ból, a potem leżę tam i oszołomiona z trudem łapię powietrze. Za każdym razem ściskałam rękę stojącej obok mnie kobiety - woluntariuszki, której zadaniem było wesprzeć mnie i pocieszyć, a która z pewnoś­cią sądziła, że robi w ten sposób coś dobrego.

Zaczęłam nerwowo reagować na widok małych dzieci. Wchodziłam do sklepu i gdy tylko zauwa­żyłam niemowlę z matką, oczy napełniały mi się piekącymi łzami i zaraz wybiegałam na zewnątrz. Dręczyło mnie pytanie: ile lat, ile miesięcy miało­by teraz moje dziecko?

Jesienią 1993 roku Jef zapisał się w parafii św. Tomasza More'a na kurs przeznaczony dla osób, które chciałyby dowiedzieć się czegoś więcej o kato­licyzmie. Program nosił nazwę Ryt inicjacji chrześ­cijańskiej dorosłych, a jego uczestnicy spotykali się w czwartkowe wieczory. Często chodziłam z Jefem na spotkania, bo bardzo pragnęłam lepiej poznać wiarę, którą kiedyś odrzuciłam. Zaprzyjaźniliśmy się z osobami z naszej grupy, szczególnie zaś zapa­miętałam Rosę — drobną kobietę, Włoszkę z pocho­dzenia, która z własnej inicjatywy przynosiła nam coś na ząb i którą w myślach nazywałam „panią ciasteczkową".

Byłam zaskoczona, że cały kurs prowadzili wo­lontariusze, którzy najwyraźniej sądzili, że pomoc innym w ich drodze do wiary to dobrze wykorzy­stany czas. Dziwiłam się także, że tak wiele in­nych przykościelnych przedsięwzięć - prowadze­nie żłobka, przygotowywanie obiadów, pomoc w schroniskach dla bezdomnych — wykonywane było przez wolontariuszy. Przypomniałam sobie jedną z katechizmowych odpowiedzi sprzed lat, która mówiła, że Bóg stworzył nas po to, abyśmy Go poznawali, kochali i służyli Mu. Wyglądało na to, że ci oto ludzie, służąc innym z miłością, znaleźli cel swego życia.

Wspomnienia aborcji nie przestawały mnie prze­śladować. I choć wciąż zdecydowanie uważałam, że wybór należy do kobiety, to nieustannie musiałam walczyć z gryzącym mnie wewnątrz poczuciem, że uczyniłam coś strasznie złego. Przecież mogłam oddać to dziecko do adopcji, a wybrałam wyjście inne, jak mi się wówczas wydawało — prostsze. I choć wciąż zgadzałam się z tymi, którzy twierdzi­li, że aborcja to tylko zwykły zabieg, a w dodatku ustawowe prawo kobiety, to moje serce podpowia­dało, że jest ona jednak czymś innym.

Jef powiedział mi o adwentowym nabożeń­stwie pokutnym, które miało być odprawione w kościele 15 grudnia 1993 roku. Nie byłam u spowiedzi od wielu, wielu lat i bałam się o niej nawet pomyśleć. Tamtego chłodnego, posępnego wieczoru po raz kolejny ogarnął mnie — jak się to często zdarzało - ponury nastrój i nie zamierzałam ruszyć się z sofy na krok. Jef jednak długo przeko­nywał mnie, że jeśli pójdę, poczuję się lepiej, więc wreszcie włożyłam płaszcz i nieco urażona, pełna oporu wgramoliłam się do samochodu.(...)

Pożegnanie maleńkiej duszy

Nie było już ucieczki, więc uklękłam i wyszep­tałam słowa, których siostry nauczyły mnie dawno temu: „Przebacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłam". Łzy zaczęły spływać mi po policzkach, a ja mówiłam o aborcji.

Podczas gdy szlochałam, kapłan zachowywał milczenie. Nie znać było po nim ani przeraże­nia, ani gniewu. Kiedy wreszcie opanowałam się trochę, odważyłam się wyznać, że sama sobie nie potrafię przebaczyć. Wtedy spytał cicho, czy są­dzę, że Bóg mi przebaczy. Odparłam, że nie wiem, a wtedy on przypomniał mi przypowieść o synu marnotrawnym: syn wraca do ojca — podobnie jak ja teraz - tylko dlatego, że gdzieś w duszy wierzy, że uzyska przebaczenie.

Potem ksiądz Joseph — bo tak chyba miał na imię — ze swoim mocnym, afrykańskim, jak są­dzę, akcentem powiedział coś, co mnie zaskoczyło. Otóż powiedział, że bardzo się cieszy, że Bóg dał mi łaskę powrotu do Kościoła. Aby podkreślić wielkie miłosierdzie Chrystusa i Jego chęć prze­baczania, spowiednik opowiedział mi historię o dwóch łotrach, którzy umierali razem z Jezusem. Opowiedział o tym, jak Jezus zwrócił się do jed­nego z nich i rzekł: „Jeszcze dziś będziesz ze mną w Raju" (Łk. 23, 43).

Ksiądz Joseph tłumaczył, że ci, którzy krzyżo­wali Jezusa, nie byli świadomi, kim On napraw­dę jest. Porównał ich ignorancję do mojego bra­ku zrozumienia tego, co owego dnia dokonało się w klinice aborcyjnej. Przypomniał mi słowa Je­zusa: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czy­nią" (Łk. 23, 34). Kapłan zapewnił mnie, że Jezus przebaczy także mnie.

Przez łzy zadałam pytanie, które prześladowało mnie od lat: „Proszę księdza, a co stało się z tą ma­leńką duszą?". Bez wahania odrzekł: „Bóg troszczy się o maleńkie dusze".

Jakże tęskniłam za tymi słowami! Teraz nie musiałam się już dłużej zadręczać. Bóg wziął w ramiona tę niewinną, maleńką istotę, której nie pozwolono zaczerpnąć nawet pierwszego od­dechu. Po wyznaniu innych grzechów wyszłam z konfesjonału i wówczas przypomniałam sobie to, co dawno temu mówiła jedna z sióstr - że łaska Bożego miłosierdzia obmywa nasze dusze. Czułam się wolna. Lina wiążąca mnie z moją bolesną przeszłością została zerwana. (...)