Jeden to kapucyn. Drugi należy do Ludu Pana. Jeden bez drugiego nie mógłby żyć. Taka to terapia eksperymentalna…
Gdy brat Maciej Jabłoński, kapucyn, w emocjach napisał post o małym Maciusiu, nie sądził, że wywoła lawinę. Wywołał jednak, a historia maleńkiego chłopca, któremu uratował życie, obiegła całą Polskę. Bo jak nie wzruszyć się, nie zatrzymać i nie pomyśleć o życiu gdzieś na końcu świata? Jak tu nie wierzyć w… cuda?
Jeden (cudowny) wpis…
Zaczęło się od jednego wpisu na portalu społecznościowym. Brat Maciej pod koniec lipca wrzucił post: „Dziś około 8:00 zostałem wezwany do szpitala, by pomóc rodzącej kobiecie. Okazało się, że trzeba przeprowadzić »cesarkę«. Około 9:00 na świat przyszedł mały chłopczyk. Nie dawaliśmy mu wielkich szans na przeżycie. Przed operacją nie było słychać tętna płodu, w trakcie odkryliśmy, że mały jest owinięty pępowiną wokół szyi. Nie dawał oznak życia. Po przecięciu pępowiny i dłuższej reanimacji zaczął oddychać. Gdy skończyliśmy z mamą, zająłem się bardziej malcem. Dostał potrzebne leki, ale dalej był kiepski. O 14:00 telefon ze szpitala, że nie da się oznaczyć temperatury – hipotermia. Zawinęliśmy go w dodatkowy koc, obłożyliśmy butelkami z gorącą wodą, dodatkowo folią IRC. Udzieliłem mu Chrztu Świętego, ma na imię Merveille de Dieu Mathias, czyli Cud Boży Maciej. Cud Boży – bo to cud, że żyje. Maciej, no wiadomo, że po mnie…
Dogrzewanie nie szło najlepiej, wówczas wpadłem na pomysł, że moje ciało podziała jak inkubator. Tak więc maluch na brzuch, zawijamy w folie i grzejemy”…
Wtedy jeszcze nie było wiadomo, czy maleńki Maciuś przeżyje. Jego szanse były nikłe. Ale z cudami tak to już jest, że czasem po prostu się dzieją. Maluch przeżył! A jego piękna historia, przekazywana wciąż dalej i dalej, obiegła Polskę. I nie tylko…
Zapewne wszyscy się zastanawiają: kim jest ten brat Maciej, który uratował dziecko?
Niespokojny duch
Można się z nim skontaktować tylko czasem, gdy akurat działa wi-fi. I gdy ma chwilę. Zwykle nie ma ani jednego, ani drugiego. Mocno zaskoczony lawiną zainteresowania, którą wywołał, mówi wprost: – Nie czuję się z tym zamieszaniem wokół mnie zbyt komfortowo. To mnie peszy. Chciałbym, żeby głośno było o małym Maciusiu i o misji…
Gdy jednak zapytać o początki powołania, o przyczyny wyjazdu do Republiki Środkowoafrykańskiej, zaczyna opowiadać: – Należę do niespokojnych duchów. Chciałem w życiu wykorzystywać każdą minutę. Wiedziałem też, że w Polsce nie brakuje kapłanów i lekarzy. Tymczasem w Afryce jest ogromna potrzeba ewangelizacji, ale i zwykłej pomocy ludziom. Tam jest… orka na ugorze. Czułem, że trzeba tam jechać i głosić Ewangelię.
Brat Maciej rozmawiał o swoim ambitnym planie z przełożonymi. Trochę to jednak trwało, ale w końcu wyrazili zgodę. – W końcu prowincjał zapytał: „Nadal chcesz jechać do Afryki?”. Oczywiście, że chciałem!
Zaczęły się poważne przygotowania. Trzy miesiące języka francuskiego w Paryżu, potem rekonesans – poznawanie życia w Republice Środkowoafrykańskiej, w końcu kurs misyjny. I upragniony wyjazd. Faktycznie, okazało się, że to miejsce, Ngaoundaye, wprost stworzone jest dla „niespokojnego ducha”. Miasto liczy 10 tys. mieszkańców, leży na styku Republiki Środkowoafrykańskiej, Czadu i Kamerunu. I nie jest, bynajmniej, miejscem spokojnym: kilkaset metrów od misji kapucyńskiej mieści się baza rebeliantów. – Rezyduje tam 30 chłopów z bronią długą. To swoista mafia, która wymusza haracze na biednych okolicznych mieszkańcach, w zamian oferując „ochronę” pól… – opowiada br. Maciej. – Takie to nasze realia życia i pracy. Na szczęście na razie nas – kapucynów – nie gnębią i nie zaczepiają.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.