Maciejowie (cudowni) dwaj

Agata Puścikowska; GN 32/2019

publikacja 13.09.2019 06:00

Jeden to kapucyn. Drugi należy do Ludu Pana. Jeden bez drugiego nie mógłby żyć. Taka to terapia eksperymentalna…

Brat Maciej z uratowanym przez siebie chłopcem i jego rodzicami. archiwum brata macieja jabłońskiego Brat Maciej z uratowanym przez siebie chłopcem i jego rodzicami.

Gdy brat Maciej Jabłoński, kapucyn, w emocjach napisał post o małym Maciusiu, nie sądził, że wywoła lawinę. Wywołał jednak, a historia maleńkiego chłopca, któremu uratował życie, obiegła całą Polskę. Bo jak nie wzruszyć się, nie zatrzymać i nie pomyśleć o życiu gdzieś na końcu świata? Jak tu nie wierzyć w… cuda?

Jeden (cudowny) wpis…

Zaczęło się od jednego wpisu na portalu społecznościowym. Brat Maciej pod koniec lipca wrzucił post: „Dziś około 8:00 zostałem wezwany do szpitala, by pomóc rodzącej kobiecie. Okazało się, że trzeba przeprowadzić »cesarkę«. Około 9:00 na świat przyszedł mały chłopczyk. Nie dawaliśmy mu wielkich szans na przeżycie. Przed operacją nie było słychać tętna płodu, w trakcie odkryliśmy, że mały jest owinięty pępowiną wokół szyi. Nie dawał oznak życia. Po przecięciu pępowiny i dłuższej reanimacji zaczął oddychać. Gdy skończyliśmy z mamą, zająłem się bardziej malcem. Dostał potrzebne leki, ale dalej był kiepski. O 14:00 telefon ze szpitala, że nie da się oznaczyć temperatury – hipotermia. Zawinęliśmy go w dodatkowy koc, obłożyliśmy butelkami z gorącą wodą, dodatkowo folią IRC. Udzieliłem mu Chrztu Świętego, ma na imię Merveille de Dieu Mathias, czyli Cud Boży Maciej. Cud Boży – bo to cud, że żyje. Maciej, no wiadomo, że po mnie…

Dogrzewanie nie szło najlepiej, wówczas wpadłem na pomysł, że moje ciało podziała jak inkubator. Tak więc maluch na brzuch, zawijamy w folie i grzejemy”…

Wtedy jeszcze nie było wiadomo, czy maleńki Maciuś przeżyje. Jego szanse były nikłe. Ale z cudami tak to już jest, że czasem po prostu się dzieją. Maluch przeżył! A jego piękna historia, przekazywana wciąż dalej i dalej, obiegła Polskę. I nie tylko…

Zapewne wszyscy się zastanawiają: kim jest ten brat Maciej, który uratował dziecko?

Niespokojny duch

Można się z nim skontaktować tylko czasem, gdy akurat działa wi-fi. I gdy ma chwilę. Zwykle nie ma ani jednego, ani drugiego. Mocno zaskoczony lawiną zainteresowania, którą wywołał, mówi wprost: – Nie czuję się z tym zamieszaniem wokół mnie zbyt komfortowo. To mnie peszy. Chciałbym, żeby głośno było o małym Maciusiu i o misji…

Gdy jednak zapytać o początki powołania, o przyczyny wyjazdu do Republiki Środkowoafrykańskiej, zaczyna opowiadać: – Należę do niespokojnych duchów. Chciałem w życiu wykorzystywać każdą minutę. Wiedziałem też, że w Polsce nie brakuje kapłanów i lekarzy. Tymczasem w Afryce jest ogromna potrzeba ewangelizacji, ale i zwykłej pomocy ludziom. Tam jest… orka na ugorze. Czułem, że trzeba tam jechać i głosić Ewangelię.

Brat Maciej rozmawiał o swoim ambitnym planie z przełożonymi. Trochę to jednak trwało, ale w końcu wyrazili zgodę. – W końcu prowincjał zapytał: „Nadal chcesz jechać do Afryki?”. Oczywiście, że chciałem!

Zaczęły się poważne przygotowania. Trzy miesiące języka francuskiego w Paryżu, potem rekonesans – poznawanie życia w Republice Środkowoafrykańskiej, w końcu kurs misyjny. I upragniony wyjazd. Faktycznie, okazało się, że to miejsce, Ngaoundaye, wprost stworzone jest dla „niespokojnego ducha”. Miasto liczy 10 tys. mieszkańców, leży na styku Republiki Środkowoafrykańskiej, Czadu i Kamerunu. I nie jest, bynajmniej, miejscem spokojnym: kilkaset metrów od misji kapucyńskiej mieści się baza rebeliantów. – Rezyduje tam 30 chłopów z bronią długą. To swoista mafia, która wymusza haracze na biednych okolicznych mieszkańcach, w zamian oferując „ochronę” pól… – opowiada br. Maciej. – Takie to nasze realia życia i pracy. Na szczęście na razie nas – kapucynów – nie gnębią i nie zaczepiają.

Br. Maciej pracuje w mieście Ngaoundaye w Republice Środkowoafrykańskiej. Mieszka tam plemię nazywające się Ludem Pana.

Zwykłe życie

Tymczasem zwykłe życie braci kapucynów podobno jest tam jednak proste. – Rano modlitwa z wiernymi, jutrznia. Potem Msza św. i szybkie śniadanie. I zaczyna się posługa: odpowiadam za 9 wiosek, przygotowuję do sakramentów, nadzoruję remonty. W wolnych chwilach opiekuję się pacjentami w tutejszym szpitalu. Jestem lekarzem, ratownikiem…

Kapucyni na terenie swojej parafii prowadzą grupy ministrantów, skautów. – Bywa, że nasza Młodzież Franciszkańska ma po 35 lat i kilkoro dzieci. Ale to nadal młodzież – śmieje się br. Maciej. – Uczę też w szkole języka angielskiego i prowadzę dwie drużyny piłkarskie.

Jacy są tubylcy? Biedni, pracowici. I często doświadczeni przez los. – Nazywają siebie Ludem Pana. Żyją w chatkach pokrytych trawą, w większości są rolnikami. Na poletkach pracują całymi rodzinami, z małymi dziećmi włącznie. Często tracą dosłownie wszystko, gdy dochodzi do pożarów. Gdy na ich pola przychodzą nomadzi z krowami, zwierzęta tratują wszystko, co rośnie… – opowiada br. Maciej. – Niedawno Izydor, pracownik naszej kuchni szpitalnej, stracił trzy z pięciu poletek. Właśnie krowy nomadów zniszczyły cały przyszły plon jego rodziny.

W Republice Środkowoafrykańskiej wszystko kręci się zresztą wokół pola. Gdy ono niszczeje, zaczyna się dramat całej rodziny, zaczyna się głód. – To po Sudanie Południowym najbiedniejszy kraj na świecie. Wszystko oczywiście przez ciągłe wojny, brak stabilizacji politycznej – tłumaczy br. Maciej. – Stawka dzienna pracy na polu to 500 tutejszych franków, czyli niecałe jedno euro. Pielęgniarz w szpitalu zarabia 30 tys. franków miesięcznie, czyli 50 euro. Ludzie żyją z dnia na dzień, ale dają radę i potrafią być szczęśliwi, cieszyć się życiem…

Szpital

Tutejszy szpital niczym nie przypomina tych europejskich. Proste, wręcz siermiężne stare sprzęty, ludzie leżący na mocno już wysłużonych łóżkach. – Gdy czas mi na to pozwala, pomagam na pediatrii, bywa, że na chirurgii czy ginekologii. Mamy tutaj dużo kobiet, które chorują na malarię w czasie ciąży, mamy oddzialik dla dzieci niedożywionych – opowiada br. Maciej.

Wzywają go do spraw nagłych – operacji wykonywanych w trybie natychmiastowym. Często właśnie do cesarek. – Gdy rodzą się chłopcy, rodzice często dają im na imię Maciej, czyli Mathias, co oznacza „dar Boga”. Czy można nadać lepsze imię? – śmieje się br. Maciej. – Już trochę tych Maciejów biega po Ngaoundaye.

Szpital opiekuje się chorymi z Republiki Środkowoafrykańskiej, ale trafiają do niego także chorzy z Czadu i Kamerunu. Kobiety, które rodzą w szpitalu, zazwyczaj są tam kierowane z mniejszych ośrodków zdrowia. Bywa, że ciąże są powikłane, a więc kończą się cesarskim cięciem.

Tak było też z mamą małego Maciusia: poród był skomplikowany, konieczna była interwencja chirurgiczna. A potem zmęczonego porodem i niedotlenionego malucha trzeba było ratować, grzejąc własnym ciałem i… otaczając modlitwą wielu tysięcy internautów.

– Taka to terapia eksperymentalna – żartuje br. Maciej. – Udała się, bo z każdym dniem maluch jest coraz silniejszy i cieszy rodziców oraz nas – kapucynów! Prawdziwy z niego cud.

Więcej cudów

Aby jednak cudów mogło dziać się więcej, kapucyni na co dzień dwoją się i troją, by starczyło na leki, wspieranie potrzebujących, dożywianie głodnych dzieci.

– Kiedyś opłacało się wysyłać dary z Polski. Dziś już nie. Lepiej w Kamerunie kupić potrzebne rzeczy, bo po prostu tak jest prościej i szybciej – tłumaczy br. Maciej. – Zachęcam natomiast, by włączać się w wysyłanie okularów. To jest akcja koordynowana przez fundację Redemptoris Missio. Również pomysł zainicjowany przez nasz Sekretariat Misyjny – słynna akcja Wyślij Pączka do Afryki – pomaga nam pomagać. Ponieważ wiele osób pyta o to, jak pomóc, wszystkich odsyłam na stronę www.kapucyni.pl. Tam znajdziecie wszelkie informacje.

Jednak br. Maciej podkreśla, że pierwszym zadaniem misjonarzy jest nie leczenie i nie karmienie, lecz ewangelizacja. – Po to przyjechałem: żeby najpierw głosić Jezusa. Służyć tym, którzy proszą o sakramenty. Być z nimi, jeść, co dadzą, siedzieć nocą przy ognisku. Inne zajęcia i czynności, chociaż ważne, są jednak dodatkiem. Owszem, czasem reanimuję tego, kogo kilka dni wcześniej spowiadałem. Takie są realia życia i pracy na misji.

Mały cud, Maciuś, zasypia w ramionach matki. Brat Maciej przykłada stetoskop do delikatnego ciałka. Serduszko pracuje miarowo, mały zaczyna przybierać na wadze. Idzie ku dobremu.

Brat błogosławi malucha na dobranoc. I na dobre życie.