Nie, nie bała się. Ani kul, ani Niemców. Pracowała i skupiała się na cierpiących. Tak po prostu…
Klasztor Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo, czyli szarytek, przy ul. Tamka w Warszawie. Niemal ścisłe centrum miasta, Powiśle, a inny świat. Za bramą od Tamki klasztorne zabudowania i kościół, zniszczone w 1939 i 1944 r., pieczołowicie odtworzono. Dlatego czas jakby się zatrzymał. Siostry – zwane kiedyś pannami szarytkami – opiekują się młodzieżą i dziećmi, katechizują, pracują też jako pielęgniarki w szpitalach. Wśród nich najstarsza jest s. Lucyna Reszczyńska. Ma ciepłe, łagodne oczy, w których błyszczą iskierki świadczące o energii, charakterze i odwadze. Te oczy mogą wprowadzić w błąd, takie są młode. Tymczasem s. Lucyna w maju skończyła 103 lata. Czy pamięta okupację i powstanie? Jak tych dramatycznych dni i ciężkich nocy nie pamiętać? Bała się? Siostra Lucyna patrzy wnikliwie i szczerze odpowiada: – Nie, nigdy.
Ratowniczka
Lucyna do panien szarytek wstąpiła w 1938 r. Miała 22 lata. Rok była w nowicjacie, następnie uczyła się w szkole pielęgniarskiej. Podczas okupacji pracowała m.in. w Szpitalu Dziecięcym przy ul. Kopernika. I to tam, w 1943 r., rozpoczęła działalność konspiracyjną, chociaż oficjalnie nigdy nie została zaprzysiężona: – W 1943 r. Niemcy zabierali nasze, polskie dzieci z Zamojszczyzny. Wiele wywieźli do Rzeszy, wiele zniemczyli, tysiące zabili. Kto mógł, ten starał się te dzieci ratować – opowiada s. Lucyna. – Nasz szpital też, bo lekarze to byli patrioci, bohaterzy. Więc kiedy pojawiały się transporty dzieci, to polscy kolejarze odstawiali wagony z nimi na boczne tory. Wtedy wkraczaliśmy my. Dyrektor wysyłał dwóch chłopców przebranych za Niemców, żeby podjechali po te dzieci samochodem ciężarowym. Wychodziłyśmy i szybko przerzucałyśmy dzieci z wagonów do aut. Sprawnie, nocą. To była absolutna tajemnica.
Czterdzieścioro dzieci przewieziono do szpitala, a następnie szukano im domów. – Pamiętam, że trzyletnią Zosię wzięła na wychowanie nasza bezdzietna lekarka, wychowała ją i wykształciła. Inną dziewuszkę – pani Paderewska. Ta dziewczynka po prawie 30 latach odnalazła zresztą swoich biologicznych rodziców – s. Lucyna kiwa głową i łagodnie uśmiecha się do wspomnień.
Powstanie
Szpitalni lekarze należeli do AK. Siostra Lucyna doskonale o tym wiedziała, chociaż nikt ani o tym nie rozmawiał, ani się tym nie chwalił. – Kiedy już armia radziecka zbliżała się do Pragi, czułyśmy, że idzie powstanie. Cały szpital się przygotowywał, gromadząc zapasy leków i sprzętów. Oczywiście dyskretnie…
Nadchodzi 1 sierpnia 1944. Pierwsi powstańcy, których s. Lucyna widzi ze szpitalnych okien, mają po 14–15 lat. – To byli harcerze w codziennych, szarych ubraniach i z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Każdy trzymał w ręku granat. A my nadal przecież miałyśmy swoje chore dzieci. Wśród nich ok. 40 niemowląt.
Ze względów bezpieczeństwa dzieci zniesiono do piwnicy wraz z łóżeczkami. Parter i piętra stały się szpitalem dla rannych powstańców. – Pamiętam, że między powstańcami była ośmioletnia Basia. Butelką benzyny podpaliła niemiecki czołg. Dostała. Miała postrzelone płuco. Powstańcy przynieśli ją na rękach. Nie przeżyła, mała bohaterka… – wspomina s. Lucyna. Personel, w tym siostry, ratował też rannych Niemców. Traktując ich na równi z Polakami – powstańcami. – Chyba 6 sierpnia przyszło do szpitala dwóch niemieckich żołnierzy. Widzieli się ze swoimi. Potem poradzili dyrektorowi, żeby na dachu umieścić wielki znak Czerwonego Krzyża – to miało chronić przed bombardowaniem…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).