Lucyna waleczna

Agata Puścikowska; GN 30/2019

publikacja 23.08.2019 06:00

Nie, nie bała się. Ani kul, ani Niemców. Pracowała i skupiała się na cierpiących. Tak po prostu…

Lucyna waleczna archiwum sióstr szarytek /montaż studio gn

Klasztor Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo, czyli szarytek, przy ul. Tamka w Warszawie. Niemal ścisłe centrum miasta, Powiśle, a inny świat. Za bramą od Tamki klasztorne zabudowania i kościół, zniszczone w 1939 i 1944 r., pieczołowicie odtworzono. Dlatego czas jakby się zatrzymał. Siostry – zwane kiedyś pannami szarytkami – opiekują się młodzieżą i dziećmi, katechizują, pracują też jako pielęgniarki w szpitalach. Wśród nich najstarsza jest s. Lucyna Reszczyńska. Ma ciepłe, łagodne oczy, w których błyszczą iskierki świadczące o energii, charakterze i odwadze. Te oczy mogą wprowadzić w błąd, takie są młode. Tymczasem s. Lucyna w maju skończyła 103 lata. Czy pamięta okupację i powstanie? Jak tych dramatycznych dni i ciężkich nocy nie pamiętać? Bała się? Siostra Lucyna patrzy wnikliwie i szczerze odpowiada: – Nie, nigdy.

Lucyna waleczna

Ratowniczka

Lucyna do panien szarytek wstąpiła w 1938 r. Miała 22 lata. Rok była w nowicjacie, następnie uczyła się w szkole pielęgniarskiej. Podczas okupacji pracowała m.in. w Szpitalu Dziecięcym przy ul. Kopernika. I to tam, w 1943 r., rozpoczęła działalność konspiracyjną, chociaż oficjalnie nigdy nie została zaprzysiężona: – W 1943 r. Niemcy zabierali nasze, polskie dzieci z Zamojszczyzny. Wiele wywieźli do Rzeszy, wiele zniemczyli, tysiące zabili. Kto mógł, ten starał się te dzieci ratować – opowiada s. Lucyna. – Nasz szpital też, bo lekarze to byli patrioci, bohaterzy. Więc kiedy pojawiały się transporty dzieci, to polscy kolejarze odstawiali wagony z nimi na boczne tory. Wtedy wkraczaliśmy my. Dyrektor wysyłał dwóch chłopców przebranych za Niemców, żeby podjechali po te dzieci samochodem ciężarowym. Wychodziłyśmy i szybko przerzucałyśmy dzieci z wagonów do aut. Sprawnie, nocą. To była absolutna tajemnica.

Czterdzieścioro dzieci przewieziono do szpitala, a następnie szukano im domów. – Pamiętam, że trzyletnią Zosię wzięła na wychowanie nasza bezdzietna lekarka, wychowała ją i wykształciła. Inną dziewuszkę – pani Paderewska. Ta dziewczynka po prawie 30 latach odnalazła zresztą swoich biologicznych rodziców – s. Lucyna kiwa głową i łagodnie uśmiecha się do wspomnień.

Powstanie

Szpitalni lekarze należeli do AK. Siostra Lucyna doskonale o tym wiedziała, chociaż nikt ani o tym nie rozmawiał, ani się tym nie chwalił. – Kiedy już armia radziecka zbliżała się do Pragi, czułyśmy, że idzie powstanie. Cały szpital się przygotowywał, gromadząc zapasy leków i sprzętów. Oczywiście dyskretnie…

Nadchodzi 1 sierpnia 1944. Pierwsi powstańcy, których s. Lucyna widzi ze szpitalnych okien, mają po 14–15 lat. – To byli harcerze w codziennych, szarych ubraniach i z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Każdy trzymał w ręku granat. A my nadal przecież miałyśmy swoje chore dzieci. Wśród nich ok. 40 niemowląt.

Ze względów bezpieczeństwa dzieci zniesiono do piwnicy wraz z łóżeczkami. Parter i piętra stały się szpitalem dla rannych powstańców. – Pamiętam, że między powstańcami była ośmioletnia Basia. Butelką benzyny podpaliła niemiecki czołg. Dostała. Miała postrzelone płuco. Powstańcy przynieśli ją na rękach. Nie przeżyła, mała bohaterka… – wspomina s. Lucyna. Personel, w tym siostry, ratował też rannych Niemców. Traktując ich na równi z Polakami – powstańcami. – Chyba 6 sierpnia przyszło do szpitala dwóch niemieckich żołnierzy. Widzieli się ze swoimi. Potem poradzili dyrektorowi, żeby na dachu umieścić wielki znak Czerwonego Krzyża – to miało chronić przed bombardowaniem…

Warunki sanitarne z każdym dniem się pogarszały. Zaczęło brakować mleka dla najmłodszych pacjentów. Niemowlaki umierały. – Trzeba było chodzić po mleko na Tamkę. Chodziło się pod ciągłym obstrzałem, przemieszczając się dzięki barykadom. Zapasy żywności, szczególnie gdy do szpitala przyszli powstańcy ze Starówki, były coraz mniejsze. Szczęście, że mieliśmy chleb. Z braku wody zaczęła się szerzyć czerwonka wśród chorych i personelu – mówi szarytka. Poddawali się? – Naprawdę nie! Ufaliśmy Bogu i Matce Najświętszej Niepokalanej. My, szarytki, miałyśmy przy sobie cudowny medalik…

Niemcy zaatakowali Śródmieście. Toczyły się walki o Krakowskie Przedmieście. Palił się kościół Świętego Krzyża, a płonące wieże spadły na ulicę. – Na ulicę upadła też figura Chrystusa dźwigającego krzyż. To był straszny widok. A my byliśmy niemal w środku tego piekła… Pociski waliły, szpital się palił, dym gryzł w oczy i dusił. Dzieci płakały, my je pocieszałyśmy i modliłyśmy się. Siostry i pracownice rzucały w ogień cudowne medaliki i zażegnywały płomienie obrazem Serca Jezusowego – opowiada s. Lucyna. – Wszyscy ratowali co się dało i jak się dało. I pożar został opanowany…

5 września Niemcy wchodzą do szpitala. Celują w personel, szukają powstańców. Ci jednak uciekają drugim wejściem. – Potem Niemcy zebrali wszystkich mężczyzn wraz z lekarzami. Myśleliśmy, że zginą. Dyrektor szpitala, prof. Remigiusz Stankiewicz, złożył za ich życie okup, a my całą noc modliliśmy się w kaplicy o ich powrót. Wrócili na drugi dzień, a Niemiec powiedział: „Niemieckie słowo więcej znaczy niż wasza modlitwa”. Ale s. Lucyna uważa inaczej.

S. Lucyna Reszczyńska, szarytka (u góry zdjęcie zrobione w czasie okupacji), w czasie powstania pracowała w szpitalu dziecięcym, który wówczas stał się również szpitalem powstańczym.

Koniec i początek…

Część lekarzy, personelu świeckiego i sióstr wraz z najmniejszymi dziećmi wyszła ze szpitala 18 września. Dotarli na Wolę, a potem wydostali się poza Warszawę. Pozostałe dzieci przebywały w piwnicach. Na wyższych kondygnacjach przebywali natomiast ranni dorośli. – Niemcy nie pozwalali nam opiekować się dorosłymi, co miało straszne skutki: umierali w męczarniach, cierpieli… Nie było też już co jeść: piekłyśmy chleb bez drożdży i mączne placki na suchej blasze. Owoców, jarzyn, ziemniaków szukaliśmy po różnych ogródkach na Powiślu – przecież wokół były sady i ogrody. Niemcy strzelali, ale głód był silniejszy od strachu. I tak trwałyśmy do 24 września. 23 września Niemcy nakazali opuszczenie szpitala. Dzieci wywieziono do Szpitala Wolskiego pod opieką kilku szarytek i garstki personelu. Dorośli pacjenci albo już nie żyli, albo sami uciekli. 24 września Niemcy wyrzucili wszystkich z budynku. – Szliśmy zrujnowanym miastem, nie poznając ulic… Szliśmy jako szpital z godłem Czerwonego Krzyża. Dotarliśmy do Ołtarzewa. Sytuacja była trudna, bo nie wiedzieliśmy, co dalej z nami będzie. Tymczasem dzieci przebywały w Szpitalu Wolskim – wspomina zakonnica. – Przez cały pobyt w Ołtarzewie i Ożarowie żywili nas ojcowie pallotyni, dzieląc się tym, co mieli. Spędziliśmy tam ok. 12 dni. Udało się w końcu znaleźć miejsce w Grodzisku Mazowieckim i zabrać tam dzieci.

Niemcy zgodzili się, aby z Warszawy przewieźć to wszystko, co nie zostało zniszczone lub zagrabione podczas powstania. Wsiadały więc szarytki, a wraz z nimi s. Lucyna, na podwody, czyli furmanki chłopskie. I jechały z przepustką do zrujnowanego miasta szukać resztek szpitalnego dobytku. Niemcy tolerowali białe kornety sióstr miłosierdzia. – Napadali na nas natomiast Ukraińcy, „własowcy”, chcieli gwałcić… Obronili nas żołnierze niemieccy z Wehrmachtu. Takie to były czasy.

Szpitalik w Grodzisku był prawdziwym dziełem miłosierdzia. Bez porządnego pieca, bez suchego opału. Nawet bez pralni. Mimo to siostry codziennie walczyły, by ugotować choć skromną zupę, wysuszyć dziecięce ubranka… – A miejscowi pomagali. Właściciel piekarni przysyłał nam codziennie kosz świeżych bułek. Niektórzy rodzice zabierali dzieci, inne, biedniutkie, pozostawały skazane tylko na nas – opowiada s. Lucyna. I wtedy, chyba tylko raz na całą straszną wojnę, s. Lucyna zapłakała. – Musiałam przygotować szpital na zimę, a bałam się, że dzieci będą głodować. Pojechałam do Sochaczewa po przydział ziemniaków, a Niemcy mi odmówili: za późno ponoć przyjechałam. Zapłakałam. Polscy urzędnicy cichcem wzięli mnie na bok i zmienili decyzję. Dostałam kilka ton ziemniaków dla szpitala.

Następnie szpital wraz z personelem, dziećmi i sprzętem został przewieziony aż do Bukowiny Tatrzańskiej. Tam s. Lucyna i jej podopieczni przebywali do września 1945 r., by w końcu wrócić do Warszawy i – jak mówi – budować, pracować oraz modlić się. A gdy trzeba – stawiać opór panoszącej się komunie. Ale to już zupełnie inna historia…

TAGI: