Lucyna waleczna

Nie, nie bała się. Ani kul, ani Niemców. Pracowała i skupiała się na cierpiących. Tak po prostu…

Warunki sanitarne z każdym dniem się pogarszały. Zaczęło brakować mleka dla najmłodszych pacjentów. Niemowlaki umierały. – Trzeba było chodzić po mleko na Tamkę. Chodziło się pod ciągłym obstrzałem, przemieszczając się dzięki barykadom. Zapasy żywności, szczególnie gdy do szpitala przyszli powstańcy ze Starówki, były coraz mniejsze. Szczęście, że mieliśmy chleb. Z braku wody zaczęła się szerzyć czerwonka wśród chorych i personelu – mówi szarytka. Poddawali się? – Naprawdę nie! Ufaliśmy Bogu i Matce Najświętszej Niepokalanej. My, szarytki, miałyśmy przy sobie cudowny medalik…

Niemcy zaatakowali Śródmieście. Toczyły się walki o Krakowskie Przedmieście. Palił się kościół Świętego Krzyża, a płonące wieże spadły na ulicę. – Na ulicę upadła też figura Chrystusa dźwigającego krzyż. To był straszny widok. A my byliśmy niemal w środku tego piekła… Pociski waliły, szpital się palił, dym gryzł w oczy i dusił. Dzieci płakały, my je pocieszałyśmy i modliłyśmy się. Siostry i pracownice rzucały w ogień cudowne medaliki i zażegnywały płomienie obrazem Serca Jezusowego – opowiada s. Lucyna. – Wszyscy ratowali co się dało i jak się dało. I pożar został opanowany…

5 września Niemcy wchodzą do szpitala. Celują w personel, szukają powstańców. Ci jednak uciekają drugim wejściem. – Potem Niemcy zebrali wszystkich mężczyzn wraz z lekarzami. Myśleliśmy, że zginą. Dyrektor szpitala, prof. Remigiusz Stankiewicz, złożył za ich życie okup, a my całą noc modliliśmy się w kaplicy o ich powrót. Wrócili na drugi dzień, a Niemiec powiedział: „Niemieckie słowo więcej znaczy niż wasza modlitwa”. Ale s. Lucyna uważa inaczej.

S. Lucyna Reszczyńska, szarytka (u góry zdjęcie zrobione w czasie okupacji), w czasie powstania pracowała w szpitalu dziecięcym, który wówczas stał się również szpitalem powstańczym.

Koniec i początek…

Część lekarzy, personelu świeckiego i sióstr wraz z najmniejszymi dziećmi wyszła ze szpitala 18 września. Dotarli na Wolę, a potem wydostali się poza Warszawę. Pozostałe dzieci przebywały w piwnicach. Na wyższych kondygnacjach przebywali natomiast ranni dorośli. – Niemcy nie pozwalali nam opiekować się dorosłymi, co miało straszne skutki: umierali w męczarniach, cierpieli… Nie było też już co jeść: piekłyśmy chleb bez drożdży i mączne placki na suchej blasze. Owoców, jarzyn, ziemniaków szukaliśmy po różnych ogródkach na Powiślu – przecież wokół były sady i ogrody. Niemcy strzelali, ale głód był silniejszy od strachu. I tak trwałyśmy do 24 września. 23 września Niemcy nakazali opuszczenie szpitala. Dzieci wywieziono do Szpitala Wolskiego pod opieką kilku szarytek i garstki personelu. Dorośli pacjenci albo już nie żyli, albo sami uciekli. 24 września Niemcy wyrzucili wszystkich z budynku. – Szliśmy zrujnowanym miastem, nie poznając ulic… Szliśmy jako szpital z godłem Czerwonego Krzyża. Dotarliśmy do Ołtarzewa. Sytuacja była trudna, bo nie wiedzieliśmy, co dalej z nami będzie. Tymczasem dzieci przebywały w Szpitalu Wolskim – wspomina zakonnica. – Przez cały pobyt w Ołtarzewie i Ożarowie żywili nas ojcowie pallotyni, dzieląc się tym, co mieli. Spędziliśmy tam ok. 12 dni. Udało się w końcu znaleźć miejsce w Grodzisku Mazowieckim i zabrać tam dzieci.

Niemcy zgodzili się, aby z Warszawy przewieźć to wszystko, co nie zostało zniszczone lub zagrabione podczas powstania. Wsiadały więc szarytki, a wraz z nimi s. Lucyna, na podwody, czyli furmanki chłopskie. I jechały z przepustką do zrujnowanego miasta szukać resztek szpitalnego dobytku. Niemcy tolerowali białe kornety sióstr miłosierdzia. – Napadali na nas natomiast Ukraińcy, „własowcy”, chcieli gwałcić… Obronili nas żołnierze niemieccy z Wehrmachtu. Takie to były czasy.

Szpitalik w Grodzisku był prawdziwym dziełem miłosierdzia. Bez porządnego pieca, bez suchego opału. Nawet bez pralni. Mimo to siostry codziennie walczyły, by ugotować choć skromną zupę, wysuszyć dziecięce ubranka… – A miejscowi pomagali. Właściciel piekarni przysyłał nam codziennie kosz świeżych bułek. Niektórzy rodzice zabierali dzieci, inne, biedniutkie, pozostawały skazane tylko na nas – opowiada s. Lucyna. I wtedy, chyba tylko raz na całą straszną wojnę, s. Lucyna zapłakała. – Musiałam przygotować szpital na zimę, a bałam się, że dzieci będą głodować. Pojechałam do Sochaczewa po przydział ziemniaków, a Niemcy mi odmówili: za późno ponoć przyjechałam. Zapłakałam. Polscy urzędnicy cichcem wzięli mnie na bok i zmienili decyzję. Dostałam kilka ton ziemniaków dla szpitala.

Następnie szpital wraz z personelem, dziećmi i sprzętem został przewieziony aż do Bukowiny Tatrzańskiej. Tam s. Lucyna i jej podopieczni przebywali do września 1945 r., by w końcu wrócić do Warszawy i – jak mówi – budować, pracować oraz modlić się. A gdy trzeba – stawiać opór panoszącej się komunie. Ale to już zupełnie inna historia…

«« | « | 1 | 2 | » | »»

TAGI| KOŚCIÓŁ

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
31 1 2 3 4 5 6
7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11