Bezcenna słoma

Znasz pieśń „Zbliżam się w pokorze”? Ułożył ją geniusz, który zrozumiał, że to wszystko jeszcze nic.

Reklama

Był grudniowy ranek 1273 roku. Po Mszy św. do Tomasza z Akwinu przyszedł brat Reginald. Miał, jak co dnia, zapisywać kolejne strony tekstu „Sumy teologicznej”, dyktowanej mu przez mistrza i przyjaciela. To już kolejne dzieło tego teologicznego geniusza, jedno z wielu, tak wielu, że aż trudno zrozumieć, jak ten liczący wtedy 48 lat mężczyzna zdołał tyle napisać. Tym bardziej że miał jeszcze mnóstwo innych zajęć, powierzanych mu przez zakon, a nawet przez papieża. Ale tego dnia coś się zmieniło. – Nie będę już pisał – powiedział zdumionemu sekretarzowi. – Wszystko, co napisałem, wydaje mi się słomą wobec tego, co zobaczyłem i co zostało mi objawione – dodał po chwili.

Metry ksiąg

Tomasz, którego Kościół nazwie w przyszłości Doktorem Anielskim, musiał tamtego dnia przeżyć podczas Mszy św. coś niesłychanego i niewyrażalnego. Wizja musiała być potężnym wstrząsem, bo żeby takiego twórcę oderwać od pisania… Tak więc „Suma teologiczna” pozostała niedokończona. Ale i tak jest to dzieło olbrzymie. Dość powiedzieć, że 34 tomy polskiego wydania, ustawione obok siebie, mierzą razem ponad półtora metra. Są tam traktaty o Bogu, o aniołach, o uczuciach, sprawnościach, grzechach, cnotach, charyzmatach, sakramentach… Mnóstwo tego. A do tego trzeba jeszcze doliczyć wiele innych ksiąg. Jednak nie od imponującej liczby napisanych tomów, lecz od imienia ich twórcy powstało pojęcie tomizmu. Tomasz z Akwinu bowiem stał się ojcem systemu filozoficznego i teologicznego bardzo popularnego w Kościele przez wieki i żywego do dziś.

Rodzinka…

Tomasz był zdolny „od becika”, aczkolwiek niekoniecznie zawsze to ujawniał. Pewnie bywał milczący i zamknięty w sobie, skoro gdy studiował w Kolonii, jego wykładowca, św. Albert Wielki, powiedział o nim: „Nazywamy go niemym wołem, ale on jeszcze przez swoją naukę tak zaryczy, że usłyszy go cały świat”.

Tomasz miał wtedy około 24 lat i podobnie jak Albert był dominikaninem. Wstąpił do Zakonu Kaznodziejskiego jakieś pięć lat wcześniej, co bardzo nie spodobało się jego rodzinie. Był przecież synem hrabiego Akwinu Landulfa, pana wielu posiadłości, a dominikanie to zakon żebraczy. Owszem, rodzice przeznaczyli go do stanu duchownego, ale z myślą, że zostanie opatem najważniejszego klasztoru benedyktynów na Monte Cassino. To dlatego, gdy miał zaledwie pięć lat, posłali go tam na wychowanie. Przez niespełna dekadę pobierał u benedyktynów nauki i wdrażał się w życie zakonne. Jako nastolatek opuścił jednak Monte Cassino i udał się na studia do Neapolu, gdzie zetknął się z dominikanami i postanowił zostać jednym z nich. Na wieść o tym jego bliscy wpadli w furię. Doszło do tego, że rodzeni bracia uprowadzili Tomasza, gdy w towarzystwie generała zakonu podróżował do nowicjatu w Paryżu. Zawieźli go do jednego ze swoich zamków w Monte San Giovanni Campano, gdzie próbowali „nauczyć go życia”. Podobno podsunęli mu nawet prostytutkę, ale ją pogonił płonącą głownią porwaną z kominka. Potem przewieźli go do rodzinnego zamku w Roccasecca i trzymali w zamknięciu przez ponad rok. W końcu jego matka, Teresa, skapitulowała i pogodziła się z wyborem syna. Był rok 1245, gdy Tomasz wreszcie dotarł do paryskiego nowicjatu dominikanów.

Mistrz

Tak więc Tomasz zaangażował się całym sercem w życie zakonne. W Kolonii przyjął święcenia kapłańskie i ukończył studia ze znakomitymi wynikami. Jego zdolności znakomicie odpowiadały charyzmatowi Zakonu Kaznodziejskiego. Dominikanie od początku kładli nacisk na solidne wykształcenie zakonników, zwłaszcza że sami powinni byli nauczać. Byli jedynym zakonem ustanowionym w XIII wieku, któremu Stolica Apostolska powierzyła misję naukową.

Przełożeni dostrzegli naukowe możliwości Tomasza, wysłali go więc do Paryża w charakterze wykładowcy teologii na Sorbonie. Szybko okazało się, co potrafi. Nie był już w żadnym razie „niemym wołem” – może dlatego, że skończył się czas jedynie pobierania nauk, a zaczął czas dzielenia się nimi. Akwinata robił to świetnie. Mówił jasno i precyzyjnie, a do tego mądrze i tak, że słuchacze wzrastali w wierze. Wypracował swój sposób prowadzenia wykładów. Najpierw był swoim własnym przeciwnikiem, to znaczy rzetelnie przedstawiał zarzuty stawiane wobec omawianej kwestii, po czym zmieniał front i rozprawiał się po kolei z przeciwnymi argumentami. Trafiało to do studentów. Pojawiły się jednak i problemy. Wskutek intryg skierowanych przeciw zakonom żebraczym Tomasz opuścił Sorbonę. Wykładał potem w Rzymie, pracował też jako kaznodzieja papieski. Potem znów Paryż, a wreszcie – w 1272 roku – Neapol. Tomasz miał 46 lat, gdy władze zakonne powierzyły mu utworzenie dla zakonu studium generalnego w Neapolu, gdzie od niedawna wykładał na tamtejszym uniwersytecie. Podjął się więc tego zadania, nie zwalniając tempa w tworzeniu kolejnych dzieł teologicznych.

Nareszcie u celu

Aż nadszedł 6 grudnia 1273 roku, gdy Jezus pokazał swojemu wiernemu kapłanowi rzeczywistość, przy której gaśnie blask tego świata i blakną wszelkie ludzkie dzieła. Przyjaciel spotkał się z przyjacielem. Zawsze zresztą byli blisko. Widywano Tomasza modlącego się z głową opartą o tabernakulum. Bywało też, że płakał w czasie odprawiania Mszy św. Tak bliska relacja z Jezusem w oczywisty sposób musiała wpływać na sposób myślenia Tomasza. Albo inaczej – to właśnie z tej relacji Tomasz czerpał energię do pracy, która przyniosła wielu pokoleniom dzieci Kościoła nieocenioną pomoc duchową.

Dlaczego Jezus aż tak „zmotywował” Tomasza rzeczami nadprzyrodzonymi, że ten stracił ochotę do dalszej ziemskiej twórczości? Odpowiedź zdaje się nasuwać, gdy spojrzymy na datę: Tomasz stał już wtedy u wrót wieczności. Mimo kiepskiego stanu zdrowia pewnie jeszcze o tym nie wiedział, bo gdy otrzymał wezwanie od papieża Grzegorza X na sobór powszechny do Lyonu, zabrał się i poszedł. Po drodze zatrzymał się u swojej siostrzenicy w zamku Maenza. Tam dostał wysokiej gorączki. Czując nadchodzącą śmierć, prosił o przewiezienie go do klasztoru. Chciał umrzeć na modlitwie. W pobliżu nie było dominikanów, więc zawieziono go do klasztoru cystersów w Fossanova. Tam, 7 marca 1274 roku, rozstał się z doczesnym życiem.

To dopiero kariera

Cystersi wiedzieli, kto zmarł w ich klasztorze. Jego relikwie oddali dominikanom dopiero niespełna sto lat później, na żądanie papieża. W 1369 roku spoczęły one w Tuluzie. Tomasz był już wtedy od dawna oficjalnie uznany za świętego Kościoła katolickiego (kanonizowano go w 1323 roku). Nie koniec na tym – w 1567 r. Pius V ogłosił go doktorem Kościoła, a Leon XIII w 1880 roku patronem katolickich uniwersytetów i szkół.

Paradoksalnie marzenie bliskich Tomasza zostało spełnione. Stało się to jednak w sposób wielokrotnie doskonalszy, niż jego rodzina mogła sobie wyobrazić – i właśnie dlatego, że Tomasz przyjął scenariusz Boga, a bliskim się sprzeciwił. Oni zaplanowali dla niego „karierę”, po której dziś nie pozostałby żaden ślad. Zamiast tego otrzymali krewnego, którym mogą się szczycić wszystkie ich pokolenia. A katolicy od wielu stuleci czerpią z Tomaszowego dorobku wiedzę o sprawach najważniejszych. Także ci, którzy nie mają pojęcia o istocie i przypadłościach, o transsubstancjacji i unii hipostatycznej. Wystarczy, że śpiewają pieśni kościelne. Bo niektóre z nich to hymny ułożone przez… Tomasza z Akwinu. Tworzył je w zachwycie nad wspaniałością Boga – „Zbliżam się w pokorze”, „Sław, języku”, „Chwal, Syjonie” to niektóre z nich.

A to wszystko, wobec tego, czym naprawdę jest rzeczywistość Boża – „słoma”. Zobaczymy to z tamtej strony. Tomasz, ponieważ bardzo kochał Jezusa, przebłysk światła wiecznego zobaczył już tutaj.

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
27 28 29 30 31 1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
1 2 3 4 5 6 7