Roman Gerek, gdy skończył 40 lat, zapragnął objechać rowerem wszystkie fundacje Mnichów Jerozolimskich w Europie.
Rower kochał od dziecka. Pierwszy dostał na Komunię. Gdy skończył szkołę, zapisał się do klubu Polonez. Klub się rozpadł, ale on ciągle chciał pedałować. Z podziwem patrzył na sprzęt, którym jeździł mechanik klubu. Na sezon jesienno-zimowy trafił do nieistniejącego już klubu Orzeł.
Przez perturbacje podczas transformacji musiał zwrócić rower i ciuchy. Rodzice spięli się i kupili mu własne dwa kółka. Znikał na dwie, trzy godziny, ruszał nad Zegrze albo w stronę Leszna. Wracał po 90 km, padnięty, ale szczęśliwy.
Gdy czas pogania…
Kolarzem jednak nie został, za to gdy skończył 30 lat, zostawił pracę. Nowych pomysłów nie udało się spełnić. Po raz kolejny w życiu miał narastające poczucie porażki. Aż trafił do Fundacji Kapucyńskiej. Pracy dla niego nie mieli, ale zaproponowali, żeby został wolontariuszem. Do dziś w bagażniku samochodu wozi mydełka, które są cegiełką na pomoc bezdomnym. Gdy znalazł pracę, klientom oferował nie tylko swój czas, ale także możliwość wsparcia budowy Ośrodka dla Bezdomnych im. bł. Aniceta Koplińskiego. Z tą intencją wyruszył też w rowerowy rajd po Europie.
– Kiedy skończyłem 40 lat, zdałem sobie sprawę, że kawał życia za mną, a ja w życiu nie zrobiłem jeszcze nic szalonego – mówi. Nieco wcześniej postanowił sprawdzić swoje możliwości w wyścigu amatorów, organizowanym z okazji Tour de Pologne przez Czesława Langa, dwukrotnego medalistę szosowych mistrzostw świata. – Wydawało mi się, że trasę z Nowego Targu do Zakopanego mogę pokonać jako 10., może 20. zawodnik. Zaliczyłem kolejną lekcję pokory: mało nie płakałem w Bukowinie, a linię mety przejechałem jako… 298. – wspomina.
Przekroczyć siebie
Od dziecka związany był z rozmaitymi wspólnotami. Od neokatechumenatu po Focolare. Od jezuitów po Małych Braci Jezusa z bratem Morrisem, który zrobił na nim ogromne wrażenie umiejętnością zachowania wewnętrznej ciszy w zgiełku miasta. Od początku obecności w Polsce, czyli od 2010 r., interesował się też Wspólnotami Monastycznymi. Spodobała mu się świątynia przy Łazienkowskiej, a także niespieszna liturgia mnichów i mniszek w skromnych habitach. To dlatego, gdy dojrzała w nim myśl o zrobieniu „czegoś szalonego”, pomyślał, że wyruszy szlakiem wspólnot mniszych.
Trasę, obliczoną na ok. 6,5 tys. km, podzielił na cztery etapy. Na pierwszy wziął ze sobą intencje osób bezdomnych, które zostawiał w kolejnych sanktuariach: Płocku, Włocławku, Licheniu, Gnieźnie, Poznaniu. Ruszył po Mszy św. w kościele kapucynów i z błogosławieństwem przeora z Łazienkowskiej brata Benedykta. Po 7 dniach i 850 km dojechał do granicy polsko-niemieckiej.
Z ciszą w sercu po Europie
– Widzę owoce tej podróży. O tych osobistych nie chcę na razie mówić, ale wierzę, że gdy pozna się własne możliwości, spróbuje przekroczyć własne ograniczenia, to także innym łatwiej będzie z nami żyć. Gdy ruszamy w drogę, nabieramy pokory, bardziej jesteśmy skłonni do wyrozumiałości, nie oceniamy. W końcu może nie uda nam się zrobić czegoś dobrego, ale przynajmniej nieco mniej będziemy skłonni do zła? – pyta Roman Gerek. Niedawno zakończył drugi etap swojego Tour de Monastic. Gdy dotarł do Mont-Saint-Michel na kanale La Manche, w południowo-zachodniej Normandii, z majestatycznym sanktuarium Michała Archanioła, poczuł się, jakby skończył olimpiadę.
W trzecim etapie, w 2019 lub 2020 r., podczas urlopu znowu wsiądzie na rower. Ruszy do Lisieux, przez całą Francję, La Sallette i Lourdes, bo przecież pochodzi z praskiej parafii pod maryjnym wezwaniem. A potem jeszcze Florencja i Rzym. W sumie 2,5 tys. km. I czwarty etap: Gamogna, Strasburg, Paryż. Do miejsca, gdzie w sercu miasta wyrosła pierwsza pustynia o. Delfieux, założyciela Wspólnot Monastycznych. Na rowerze, ale z modlitwą. W zgiełku ulic, ale z ciszą w sercu. Sam, jak mnich. Ale stale między ludźmi, dla których będzie znakiem, że w życiu liczy się coś więcej niż… wygodna kanapa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).