– Nauczyciele spotykają uczniów, lekarze – pacjentów, a ty spotykasz bliźnich – usłyszała Paulina Nycz. I przez 14 miesięcy misyjnego pobytu w Indiach uczyła się, jak być dla innych.
WEuropie jesteśmy przyzwyczajeni, że pomoc drugiemu człowiekowi to jest zrobienie czegoś konkretnego, na misjach uczyłam się, że często najpiękniejszym darem jest moja obecność – zaczyna swoją opowieść Paulina Nycz, 30-letnia wolontariuszka misyjna Domów Serca.
Idę w ciemno
O wyjeździe na misje nigdy nie myślała. Pewnego dnia otrzymała od koleżanki zaproszenie, do finansowego wsparcia jej wyjazdu misyjnego. – Zaczęłam się wówczas zastanawiać, dlaczego młoda dziewczyna, która ma pracę, mieszkanie, przyjaciół, rzuca wszystko i wyjeżdża na koniec świata. Odpowiedź przyszła, kiedy zobaczyłam ją po powrocie – była bardzo szczęśliwa. Wtedy zrozumiałam, że ta radość wynika z tego, że dała innym coś z siebie – wspomina Paulina.
Od tego momentu w jej sercu coraz częściej pojawiało się ciche pytanie: może ty też pojedziesz? Im dłużej się zastanawiała, tym większy czuła niepokój. – Wszystko wydawało się nie do pokonania – zebranie 17 tys. na wyjazd, zostawienie pracy i przyjaciół. Pewnego dnia powiedziałam Bogu: „Dobrze, jeśli tego chcesz, biorę Cię za rękę i idę w tę ciemność z Tobą”. Przyszła ulga i przekonanie, że Bóg wszystko trzyma w swoim ręku – wspomina.
Potrzymać za rękę
Przy wsparciu rodziny, przyjaciół i wspólnoty udało się wyjechać. W miasteczku Chengalpattu w południowo-wschodnich Indiach, gdzie mieści się placówka Domu Serca, była jedną z czterech białych kobiet – misyjnych wolontariuszek.
– Ludzie dotykali mojej skóry i mówili, że wyglądam jak lalka. Zdarzało się, że dzieci w małych wioskach myślały, że jestem... duchem – mówi.
Pierwszy kryzys przyszedł zaraz po przyjeździe. – Od ostrego jedzenia rozbolał mnie brzuch. Męczyły mnie zapachy przypraw, niezrozumiały język i gorąco. Poza tym karaluchy, wchodzące do mieszkań myszy, szczury i małpy. Woda dostępna była w ograniczonych ilościach, a w porze suszy raz w tygodniu od 4.00 do 6.00 rano. W kolejnych miesiącach doszła tęsknota za rodziną i przyjaciółmi – opowiada.
Dzień zaczynał się przed 6.00 rano Mszą św., potem był czas na jutrznię, a w ciągu dnia adorację Najświętszego Sakramentu. Potem apostolat. W salonie swojego domu wolontariuszki prowadziły świetlicę dla dzieci. – W Indiach rodzice długo pracują, panuje duża bieda, więc dzieci od najmłodszych lat angażowane są w pomoc w domu. Starałyśmy się przywrócić im dzieciństwo – organizowałyśmy wycieczki na basen, do zoo, kina i na pobliską plażę, wspólnie gotowaliśmy i odrabialiśmy lekcje – tłumaczy.
Wolontariuszki odwiedzały także ubogie rodziny, przytułek dla niepełnosprawnych dzieci i wioskę dla trędowatych.
– Czasami tylko po to, by kogoś wysłuchać, z kimś pobyć, kogoś potrzymać za rękę i wypić kawę – wspomina.
Ludzie, nie pacjenci
Pewnego dnia Paulina Nycz poskarżyła się ojcu Pierre Marie, opiekunowi Domów Serca w Indiach, że w zasadzie… nic konkretnego nie robi. W odpowiedzi usłyszała: „Nauczyciele spotykają uczniów, lekarze – pacjentów, a ty spotykasz bliźnich”. – Wówczas zrozumiałam, że stworzyliśmy miejsce fizyczne w postaci Domu Serca, ale i duchowe – w naszych sercach, do którego może przyjść każdy, z każdym problemem i o każdej porze. W taki sposób realizujemy charyzmat Domów Serca, którym jest niesienie współczucia, pocieszenia i obecności – wyjaśnia Paulina.
Misyjny dom miał w miasteczku wielu przyjaciół. Życie wolontariuszy i Hindusów się przenikało. – Oni czasami brali udział w naszych modlitwach, my w ich uroczystościach. Nawet o 6.00 rano – bo według ich przesądów to dobra pora na… ślub – wyjaśnia Paulina Nycz. Po powrocie do Polski trudno było jej się odnaleźć. – W Indiach byłam cała dla innych, nie koncentrowałam się na sobie. W Europie dużo mówimy o własnych problemach, emocjach, niespełnieniu. W Indiach wielu ludzi miałoby powody do narzekania… – tłumaczy Paulina. I mówi, że przed oczami ma obraz trędowatej Ponnammy, która w dzieciństwie z powodu choroby straciła nogi.
– Nigdy się nie skarżyła. Dostałam od niej dużo ciepła, dzieliła się ze mną wszystkim, co miała – opowiada. I dodaje: – Na misjach nauczyłam się przenosić punkt ciężkości z „ja” i „moje” na drugiego człowieka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).