– Kazali nam nieść skrzynie pełne amunicji. Potem powiedzieli, że idą po zapasy żywności. Po prostu napadali na wioskę – opowiada o. Jean de Dieu ze Zgromadzenia Misjonarzy Afryki.
Rebelianci uprowadzili go w 1996 r., kiedy był jeszcze seminarzystą. – Podzielili naszą grupę. Nas zostawili w obozie. Pozostali poszli do wioski. Strzelali do ludzi. Gdy wrócili, powiedzieli nam: „Jesteście głupcami, jeśli myślicie, że dostaniecie jedzenie. Sami się postarajcie!”. Poszliśmy o poranku. Właśnie wtedy pomyślałem, że spróbuję uciec. To było działanie Opatrzności. Oni za to zabijali. Biegłem w różnych kierunkach. Nie znałem okolicy. Potem obrałem północny zachód… – opowiada
Czerwień
W latach 1993–2005 Burundi pogrążone było w wojnie domowej pomiędzy Tutsi i Hutu. Polityczne ambicje, żądza władzy i etniczna nienawiść doprowadziły do masakr na długo przed rzezią w Rwandzie. To o wydarzeniach z tamtego okresu opowiada dziś o. Jean. O obecnej sytuacji w kraju, gdzie w maju odbyło się referendum w sprawie zmiany konstytucji, nie chce wiele mówić. Krytykować otwarcie nie jest bezpiecznie. – Ja jestem dziś „tutaj”, ale moi bliscy są „tam” – zaznacza. Chodzi o kontrowersyjne referendum, którego celem była zmiana zapisu dotyczącego kadencyjności urzędu prezydenta. Według nowego projektu kadencja ma trwać już nie 5, ale 7 lat. W praktyce oznacza to też, że rządzący od 13 lat prezydent Pierre Nkurunziza może pozostać u władzy przez kolejne dwie kadencje, startując w wyborach przewidzianych na rok 2020. – Prezydent w jednym z przemówień stwierdził wprost, że kto stanie w opozycji do tego projektu, przekracza „czerwoną linię”. A gdy ludzie słyszą w naszym języku kirundi „czerwień”, to rozumieją „krew”… – mówi o. Jean. Krew polała się w Burundi kilka dni przed referendum. Uzbrojona w karabiny i noże grupa wymordowała i spaliła wioskę w prowincji Cibitoke na północy kraju. Oficjalnie były to siły opozycji, które przyszły od strony Konga.
Napad
Jean swoją historię zaczyna w momencie, gdy był uczniem niższego seminarium w diecezji Bubanza. – W tym czasie w Burundi działało wiele grup. Także zwykli oportuniści korzystający z chaosu w kraju. Ci byli najokrutniejsi. Zwyczajni bandyci. Rekrutowali młodzików takich jak my – opowiada.
Nie wiedział, do jakiego oddziału należeli ci, którzy go porwali. – Część miała mundury wojskowe. Z seminarium uprowadzili nas ponad 50. Przyszli w nocy z 21 na 22 kwietnia. Obudziłem się, bo poczułem, że ktoś mnie bije. Myślałem, że to wygłupy kolegów. Wtedy zobaczyłem tego, który mnie bił. Trzymał broń. Uderzył mnie w twarz. „Wciąż śpisz, wstawaj, idziemy!” – krzyknął.
Zgromadzili ich na dziedzińcu. Kazali stanąć w równej linii. – Powiedzieli, że zastrzelą tego, kto spróbuje uciec, kto się choćby wychyli poza linię. Byliśmy przerażeni. Ja miałem 17 lat, ale inni chłopcy zaledwie po 12, 13 lat. Księży profesorów nie zabrali. Zrabowali ich rzeczy, opustoszyli zaplecze. Kazali nam wziąć pakunki i ruszyliśmy w kierunku lasu.
Las
Tam przejęła ich inna grupa. – Ci nowi byli bardzo brutalni. Najpierw każdego z nas pobili. Potem kazali nam wypakować brudne ubrania. Zaczęli nas znowu bić i wyzywać od głupców. Kazali nam zdjąć nasze ubrania, założyć te zabrudzone.
Podzielili uprowadzonych, jednych do zbierania drewna, innych do treningu w walce. Jeana – do kuchni. – Raz obudzili nas o drugiej w nocy na ćwiczenia. To było kolejne bicie. Czasem w nocy mówili: „Macie być silni, idźcie spać w rzece!”. Niektórzy pochorowali się z wychłodzenia. Ci mieli najgorzej. Byli bici więcej niż my, którzy byliśmy w stanie coś robić. Widzieliśmy, jak biją kolejnych zwerbowanych – opowiada.
Kilku chłopaków z oddziału spróbowało uciec. – Rebelianci mieli dziką satysfakcję, gdy ich złapali. Kazali wszystkim się zebrać. Zatłukli tamtych na śmierć. Powiedzieli, że każdego, kto spróbuje ucieczki, czeka to samo.
Strach
W tych dniach czuł tylko strach. – Lęk nie do wyobrażenia – podkreśla. – Czułem, że jestem w pułapce, że nic nie mogę zrobić. Widziałem, jak zabijają przyjaciela. Chciałem się rzucić na nich, walczyć. Ale co tak naprawdę mogłem zrobić? Wiedziałem, że mnie zabiją w ten sam sposób. Buntowałem się.
Pomocy szukał w modlitwie. – Matka w dzieciństwie nauczyła mnie stacji Drogi Krzyżowej. Modliłem się z pamięci, codziennie. To była jedyna nadzieja.
Do dziś pozostają traumatyczne wspomnienia, te o torturach. – I wiele innych, o różnych sposobach znęcania się nad nami. Chcieli nam pokazać, że jesteśmy ich własnością, że mogą zrobić z nami, co chcą – mówi. Pewnego dnia rozkazali wszystkim zanurzyć się w błocie i wysmarować ciała, tak aby nie był widoczny nawet najmniejszy kawałek skóry. – Potem sprawdzali. Jeśli zrobiłeś to źle, bili cię i wrzucali z powrotem do błota.
Rodzina Jeana wiedziała o uprowadzeniu. O porwaniu seminarzystów z Bubanzy informowało lokalne radio. To wszystko wydarzyło się rok przed wydarzeniami z innego seminarium w Burundi, gdzie zginęli tzw. męczennicy z Buty. 30 kwietnia 1997 r. watażkowie z Narodowej Rady Obrony Demokracji zamordowali tam 40 chłopców. – Chcieli ich posegregować etnicznie i zabić samych Tutsi. Ale seminarzyści Hutu stanęli ramię w ramię z Tutsi. Rebelianci zabili więc wszystkich. Nas porwali bez pytania o pochodzenie. Po prostu kazali nam iść… – mówi.
Módl się!
W Burundi 90 proc. ludności to chrześcijanie, a prawie 80 proc. z nich to katolicy. – Ale ludzie raczej wybiorą politykę niż wiarę. Nawet dziś, gdy sytuacja w kraju znowu jest zapalna – ocenia kapłan.
W buszu czasem kazali im się modlić. – Powiedzieli: „Dziś jest dzień modlitw. Wy jesteście seminarzystami. Macie przygotować pieśni”. Mówili nam, że nie są tacy dzicy, że chcą mieć swojego księdza. Ale gdy zaczęliśmy przygotowania do modlitw, pojawiła się inna grupa z kijami. Zaczęli nas bić. „Głupcy! Kto wam powiedział, że macie śpiewać!”. W obozie panował chaos. – Wydawali sprzeczne rozkazy, znęcali się nad ludźmi bez żadnego powodu. Gdy wojsko było w pobliżu, widziałem, jak przynosili rannych. Jean był w niewoli u rebeliantów ponad trzy miesiące. Burundi było pogrążone w wojnie. Hutu walczyli przeciw Tu- tsi. Ale problem rozpoczął się wcześniej. Wraz z zabójstwem prezydenta Melchiora Ndadaye w 1993 r. A nawet wcześniej – wraz z masakrami w 1988 r. Nienawiść narastała przez lata.
Kule
Tego dnia, gdy uciekł, Jean mijał wiele opuszczonych wiosek. – Po drodze natknąłem się na inną grupę rebeliantów. Wycelowali we mnie. Pytali, co tu robię. Powiedziałem, że się zgubiłem i idę do domu. Jeden z nich krzyknął, że pewnie jestem dezerterem, ale inny powiedział, aby mnie puścić. Tak dotarłem do wsi, w której było nasze seminarium. Wszystko spalone. Noc spędziłem na drzewie.
Dwa dni potem przy drodze, pośród bananowców, usłyszał głosy. – Bałem się. Nie wiedziałem, kto to. Okazało się, że to był jego brat, którego też uprowadzili, wraz z dwoma innymi. – Nie mogliśmy uwierzyć w to spotkanie. Szliśmy dalej razem, kryjąc się przed rebeliantami. Dziś brat jest lekarzem w Australii.
Szukali znajomych rodzin. Teren był kontrolowany przez wojska rządowe. Mieli rozkaz: „Cokolwiek się ruszy, zastrzelić!”. – Zobaczyli nas ze wzgórza i zaczęli strzelać. Kule świstały obok nas. Bogu dzięki nikt nie został trafiony.
Pomogli im ludzie w następnej wsi. – Dali nam schronienie, a potem sami opuścili wieś w obawie przed zemstą wojska za udzieloną nam pomoc. Jeden z tych, którzy uciekali z nami, jest dziś księdzem diecezjalnym. Gdyby nas wtedy wydali żołnierzom, ci by nas zabili – jest przekonany o. Jean.
Pewność
Mówi, że po raz pierwszy zafascynował się misjami w dzieciństwie. Potem życie dopisało resztę. – Pierwszym księdzem, jakiego znałem, był o. Dante ze Zgromadzenia Misjonarzy Afryki. Pamiętam dobrze, jak matka zabierała nas każdego poranka do kościoła – opowiada o. Jean. – Ojciec Dante był Włochem, bardzo charakterystyczną osobą. Uczył się naszej kultury, mówił płynnie w kirundi z włoskim akcentem. Nie używał nigdy samochodu. Na placówki misyjne udawał się piechotą, chodził w białej ghandurze [habit zgromadzenia – red.] z różańcem na szyi. Nasza wioska była mała, więc samotny biały rzucał się wszystkim w oczy – opowiada. – Ludzie go uwielbiali za tę bliskość i prostotę jego życia. Po Mszy my, dzieciaki, zbieraliśmy się wokół niego. Próbowaliśmy naśladować jego włoski akcent. Udawałem, że odprawiam Mszę jak on – wspomina ze śmiechem.
Od kilkunastu lat jest kapłanem właśnie w Zgromadzeniu Misjonarzy Afryki, tzw. ojców białych. Dziś Jean mówi w ośmiu językach, był na misjach w Zambii, Kenii, pracował w Jerozolimie i jako proboszcz w Mozambiku. Od kilku lat angażuje się w działania na rzecz walki ze współczesnymi formami niewolnictwa. – To jeden z charyzmatów naszego zgromadzenia. I historia mojego życia. W niewoli prawie każdego dnia się modliłem… I dzięki Bożej pomocy udało mi się uciec. To trudne doświadczenie duchowe dodało mi pewności w dalszej drodze życiowej, jako księdza i osoby, która niesie pomoc ofiarom niewolnictwa – podkreśla.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.