Wierzę w Kościół

O ciągłości i zmianie w pontyfikacie papieża Franciszka mówi o. Maciej Zięba OP.

Reklama

Andrzej Grajewski: Ten pontyfikat jest dla wielu źródłem radości, ale także pytań czy nawet niepokojów. To jest pontyfikat ciągłości wobec swoich poprzedników czy istotnych korekt ich nauczania?

O. Maciej Zięba: To jest zmiana, a nie radykalna korekta. Mamy do czynienia z zupełnie inną osobowością. Jeśli mówić o jakiejś korekcie, to niewątpliwie jest nią fakt, że po raz pierwszy od VIII w. mamy papieża, który nie pochodzi z Europy.

To wiele zmienia?

Myślę, że tak. Żaden europejski papież nie potrafiłby powiedzieć w Parlamencie Europejskim tak dobitnie, że Europa dzisiaj jest „bezpłodną babcią”. To jest także inne doświadczenie duszpasterskie, krótszy horyzont historyczny, doświadczenie feudalnych podziałów społecznych, innego sposobu życia rodzinnego. To jest inne postrzeganie teologii wyzwolenia, polityki USA, a także Rosji czy niegdyś Związku Radzieckiego. Nam wydaje się ono niekiedy naiwne.

W rozmowie z prof. Woltonem papież wprawdzie odrzuca teologię wyzwolenia, ale mówi o teologii ludu, która bliska jest marksistowskiej interpretacji rzeczywistości.

Były różne teologie wyzwolenia. Ale jeszcze nie tak dawno w Ameryce Łacińskiej i Europie Zachodniej było wielu jej przedstawicieli, na dźwięk poglądów których włosy jeżyły się z przerażenia, gdyż był to czysty marksizm w polewie chrześcijańskiej. Dlatego Jan Paweł II, widząc różne zagrożenia wynikające z marksizowania teologii wyzwolenia i robienia z niej katolickiej ideologii, poprosił kard. Ratzingera o opracowanie dokumentu, który pokazywałby zagrożenia oraz granice poprawności teologicznej. Potem jednak poprosił o kolejny dokument – o pozytywnych aspektach teologii wyzwolenia, która rozumiana teologicznie, a nie ideologicznie, socjologicznie czy ekonomicznie, ma istotne znaczenie. W Polsce odpowiednikiem takiego myślenia i działania była teologia Solidarności, która mieściła się w granicach ortodoksji i była gorąco wspierana przez Jana Pawła II.

Gdy czyta się oceny społeczne Franciszka, ma się wrażenie, że lewicowe myślenie jest mu bliskie.

Myślenie Franciszka niewątpliwie różni się od mojego, ale istotniejsze od moich poglądów – uczy soborowa Konstytucja o Kościele – jest szczere, otwarte wsłuchanie się w głos papieża także wtedy, gdy nie przemawia ex cathedra. Duch Święty był obecny zarówno na tym konklawe, jak i na poprzednich. Zatem Kościół coś do mnie mówi przez ten pontyfikat, w inny sposób niż ten, do którego przywykłem, inaczej artykułując pewne kwestie. Przykładowo w swoim pierwszym przemówieniu Franciszek poruszył temat czułości i potem doń często wracał. Wcześniej papieże nie mówili o czułości. Dla mnie, starego zakonnika, było to niezbyt zrozumiałe. Zacząłem to rozważać i dzisiaj znacznie więcej mówię o czułości w życiu chrześcijańskim, a może i sam stałem się bardziej wrażliwy.

A co Franciszek mówi do Kościoła w Polsce?

Przede wszystkim o dużo większej bliskości między ludźmi, księży ze świeckimi, biskupów z księżmi, o wielkiej roli wspólnot. My w Polsce często tkwimy w pewnych koleinach wielkomiejskich czy całowiejskich parafii. Księża ciężko pracują, ale jesteśmy skoncentrowani na „obsłudze” ludzi, którzy do nas przychodzą: chrzty, spowiedzi, śluby, pogrzeby... I nasze chrześcijaństwo coraz częściej staje się chrzcielno-ślubno-pogrzebowe. A chrześcijaństwo oznacza pójście za Chrystusem.

Co to znaczy w praktyce?

Musimy ukazywać, że egzystencja każdego z nas jest powołaniem, darem i zadaniem otrzymanym od Chrystusa, a więc trzeba ożywić życie parafialne przez różne wspólnoty, animujące wokół parafii życie intelektualne, społeczne, rodzinne. Ostatnio poświęciłem kazanie Benedyktowi XVI, który na swym obrazku prymicyjnym napisał: „Nie jesteśmy panami waszej wiary, lecz sługami waszej radości”. Wziął to od św. Pawła, który mówi: „Jesteśmy współtwórcami waszej radości”. Młody ­­ks. ­Ratzinger definiował kapłaństwo jako służenie radości powierzonych mu ludzi. To był 1951 r. Czy w Polsce myślimy w ten sposób o kapłaństwie?

Radość to także ważna kategoria w myśleniu Franciszka.

Gdyż to jest chrześcijańska kategoria. Paweł VI wydał adhortację „O radości chrześcijańskiej”. Czy możemy mówić o Janie Pawle II bez radości? Bez jego promiennego głoszenia Ewangelii? Na początku i na końcu Ewangelii słyszymy: „Raduj się!” – anioł tak zwraca się do Maryi, a potem do niewiast, które przyszły do pustego grobu. W rdzeń doświadczenia chrześcijańskiego wpisana jest radość. Gdy otworzy się serce przed Chrystusem, to odpowiedzią jest radość, głębokie poruszenie serca. Chrześcijaństwo jest dynamiczne, dlatego Franciszek mówi, by zejść z kanapy.

Najbardziej dyskutowanym dokumentem tego pontyfikatu jest adhortacja Amoris laetitia. Jest tam zapisana możliwość dopuszczenia osób rozwiedzionych żyjących w nowych związkach do Komunii św. Jan Paweł II w Familiaris consortio napisał, że osoby rozwiedzione do Komunii św. nie mogą przystępować, gdyż ich obiektywna sytuacja to uniemożliwia. Widzę pomiędzy tymi dokumentami napięcie, które nie ułatwia pozytywnej interpretacji Amoris laetitia.

Słusznie pan mówi o napięciu. Dla mnie jednak jest ono oznaką żywotności Kościoła. Tylko w martwych organizmach nie ma żadnych napięć. Takie napięcia niejednokrotnie w historii się zdarzały i nadal będą występować. Ale głęboko wierzę w Kościół, w którym obecny jest Duch Święty. Dlatego powinniśmy dyskutować o żywotnych problemach, dostrzegać zmieniające się konteksty, oświetlać je teologią itd. Oprócz medialnej burzy „o Komunii dla rozwodników” dostrzegam poważną dyskusję teologów, m.in. o grzechu śmiertelnym – jakie są jego warunki, znaczenie i implikacje. Także o Eucharystii, o formach Komunii w Kościele, wreszcie o sakramencie małżeństwa. I to jest bardzo poważna dyskusja, którą trzeba toczyć w Kościele. Teologowie już w V w. sformułowali naukę o rozwoju dogmatów.

Teraz mówi się o zmianie paradygmatów, co dla mnie jest przejawem nowomowy kościelnej.

Zgoda, „zmiana paradygmatów” bardzo mi się nie podoba. Jeśli termin „nowy paradygmat” rozumieć tak, jak wprowadzono go w filozofii nauki, a więc jako zbiór teorii i pojęć tworzących podstawy danej nauki, to w teologii nie ma on żadnego sensu. Natomiast rozwój dogmatów, a przez to i pogłębianie rozumienia naszej wiary, to szkoła starożytnego mnicha św. Wincentego z Lerynu, i to mi się bardzo podoba. Przykładowo Kościół dzisiaj dopuszcza katolicki pogrzeb samobójców, co nie oznacza jednak, że zmieniono nauczanie o grzechu śmiertelnym. Grzech śmiertelny jednak – z definicji – popełnia się w pełni świadomie i w pełni dobrowolnie. A dzisiaj lepiej niż w przeszłości rozumiemy psychikę ludzką i wiemy, że w zasadzie prawie każdy samobójca ma ograniczoną poczytalność, wolność i świadomość swego czynu. To najczęściej są ludzie o rozbitej psychice, znajdujący się w jakiejś straszliwej przymusowej sytuacji. Pochylamy się nad nimi z miłością, ufając w miłosierdzie Boże. Nie zmieniło się nauczanie Kościoła, lecz rozumienie ludzkiej psychiki. Bardzo mądrze na temat rozwoju w Kościele pisał wybitny teolog urodzony w Katowicach Erich Przywara SJ. Na początku Soboru Watykańskiego II napisał on książkę „Kościół wśród przeciwieństw”, w której pokazywał, jak z jednej strony Kościołowi zagraża Scylla dopasowywania się do rzeczywistości, ulegania presji czasu, a z drugiej Charybda sztywności, sklerozy, niezmienności. Nie wolno nam się wpasowywać w rzeczywistość, ulegać presji socjologii, intelektualnej mody czy demografii. Nie wolno dostosowywać się do świata. Ale nie mniejszym niebezpieczeństwem jest sztywność, przekonanie, że nie wolno niczego zmieniać, że każda zmiana jest zdradą, bo każdy szczegół jest niezmiernie ważny.

Papież od początku pontyfikatu gestami, nauczaniem, przykładem wzywa Europę do przyjmowania uchodźców, a rządzący w Polsce z nieprzyjmowania uchodźców uczynili fundament doktryny bezpieczeństwa narodowego.

Głosy biskupów i całego episkopatu są w tej sprawie jednoznaczne i podkreślają obowiązek przyjmowania uchodźców. Taka po prostu jest Ewangelia. Niestety, propaganda z lewej i prawej strony zmieszała w pojęciu „uchodźcy” w jedno i prawdziwych uchodźców z pożogi wojennej, i migrantów ekonomicznych, i terrorystów. Uchodźcy to ludzie, którzy z powodu jakiejś przeraźliwej, okrutnej sytuacji są zmuszeni do opuszczenia swych stron rodzinnych. Żaden normalny człowiek nie chce uchodzić ze swojego domu. Moja mama była uchodźcą po powstaniu warszawskim. Razem ze swoją mamą (dziadka zamordowano w KL Auschwitz) wyszły ze zburzonej Warszawy z całym dobytkiem mieszczącym się w walizce i ruszyły na poniewierkę. Najpierw do Kielc, a później dotarły na inne gruzowisko do Wrocławia. Los uchodźców jest straszny. Ewangelia w tej sprawie jest jednoznaczna: głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, przybyszów w dom przyjąć. My tłumaczymy słowo ksenos jako „przybysz”, ale ono jest mocniejsze – znaczy „obcy”, „dziwny” – nie taki jak wy, odmieniec, a jednak przyjęliście mnie.

Niektórzy politycy PiS takie nauczanie nazywają „uporczywą moralną przemocą”.

Politycy w tej materii działają antyewangelicznie. Ich poglądy oceniam jako demagogię, straszenie i oszukiwanie ludzi. A zadaniem biskupów jest głoszenie Ewangelii i koniec. Niestety, w Polsce podstawowy problem moralny stał się problemem czysto politycznym. Unia Europejska źle ten problem rozgrywa – to oczywiste. Ale to nie usprawiedliwia propagandy przeciw nieszczęśliwym, bezbronnym ludziom.

Trudno godzić się na mechanizmy relokacji czy inne formy przymusowej dystrybucji uchodźców.

Pełna zgoda, to musi być dużo mądrzej rozwiązywane. Ale teraz mówimy o konkretnych formach pomocy ludziom znajdującym się w skrajnej potrzebie, np. o korytarzach humanitarnych. To formuła bardzo bezpieczna, umożliwiająca pomoc najsłabszym, przede wszystkim kobietom i dzieciom oraz ludziom potrzebującym specjalistycznej opieki lekarskiej.

Ale przekaz mediów publicznych jest jednoznaczny: każdy uchodźca to potencjalny terrorysta.

Mówimy o tych najmniejszych, bezradnych osobach, które straciły wszystko i znajdują się w sytuacji dramatycznej. Mówimy o pomocy kilkuset osobom w skali roku w blisko 40-milionowym kraju. Jan Paweł II nazwał problem uchodźców hańbiącą raną naszych czasów. Czy chcemy uczestniczyć w tej hańbie, czy chcemy leczyć tę ranę?

Jan Paweł II odezwałby się do rodaków bardziej kategorycznie?

Nie ulega żadnej wątpliwości. Tu chodzi o myślenie ewangeliczne. Papieże w tej materii jasno wypowiadają się już od czasów Piusa X. Niedawno obchodziliśmy 105. dzień uchodźców. To nie jest nowy temat, charakterystyczny tylko dla pontyfikatu Franciszka. Jestem przestraszony tym, że polityka przejęła ten temat i zdeterminowała jego rozumienie w sposób całkowicie sprzeczny z Ewangelią. Bardzo się tym trapię jako kapłan katolicki.

Wydaje mi się, że grono strapionych nie jest specjalnie liczne.

Niestety, obserwuję, jak z coraz większą siłą w nasze myślenie ewangeliczne – katolickie, a zarazem patriotyczne, i dotyczy to nie tylko tego problemu – wkracza myślenie polsko-katolickie, skażone nacjonalizmem. Jan Paweł II podnosił polskość do wymiaru uniwersalnego, katolickiego. Umiłowanie ojczyzny jest formą otwarcia na świat, a nie zamykania się przed nim. Jan Paweł II pisał, że „polskość to w gruncie rzeczy wielość i pluralizm, a nie ciasnota i zamknięcie”, a potem ze smutkiem dodawał, że wydaje mu się, że ten piękny jagielloński wymiar patriotyzmu został ostatnio zapomniany.

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11

Reklama