Dla osób interesujących się historią kina te dwa słowa znaczą wiele.
Wszak nakręcony w 1959 roku „Ben Hur” w reżyserii Williama Wylera uchodzi za jeden kamieni milowych w dziejach Hollywood. 11 Oscarów, kanoniczna rola Charltona Hestona i fabuła, którą swą dramaturgią i sposobem jej opowiadania dorównuje największym eposom w dziejach ludzkości. Gdyby „Iliada”, „Odyseja”, czy „Gilgamesz” „pisane był kamerą”, musiałyby wyglądać podobnie.
Czy jest więc sens kręcić nową wersję taaaaaakiego filmu i do tego na potrzeby telewizji? Swego czasu Brytyjczycy uznali, że tak i w 2010 roku wypuścili na rynek nowego „Ben Hura”, wyreżyserowanego przez Stevena Shill’a.
Telewizyjne nie znaczy od razu gorsze. Nakręcone swego czasu dla telewizji Hallmark takie filmy, jak „Kleopatra” Franca Roddam’a, czy „Alicja w Krainie Czarów” Nicka Willing’a są tego najlepszym dowodem. Też mierzyły się z arcydziełami (odpowiednio: z aktorską megaprodukcją z 1963 roku oraz z kultową, disneyowską animacją z roku 1951), a jednak oglądało się je z wielką przyjemnością. Pewnie dlatego, że wnosiły coś nowego (u Willing’a był to specyficzny, surrealistyczny humor; u Roddam’a kameralność, o której w klasycznej kolumbrynie z Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem nie mogło być mowy).
W „Ben Hurze” Shill’a niczego takiego nie ma. Są za to próby nieudolnego uwspółcześniania filmu, polegające na puszczaniu w tle orientalnych melodii, którym bliżej do Bollywood niż do Ziemi Świętej oraz epatowanie golizną. Mało to kreatywne…
Z pozytywów wymienić należy natomiast niektóre role aktorskie. Ray Winstone to jeden z najbardziej charakterystycznych, a przy tym i charyzmatycznych aktorów współczesnych, więc nic dziwnego, że bryluje jako Quintus Arrius. Świetne są także niektóre czarne charaktery. Marc Warren jako buntujący się przeciw Rzymianom Dawid, James Faulkner jako złowieszczy Marcellus, Stephen Campbell Moore w roli Messali, czy wreszcie Ben Cross grający cesarza Tyberiusza to obsadowe strzały w dziesiątkę. Szkoda tylko, że aktor grający tytułową rolę (Joseph Morgan) nie jest w stanie im dorównać.
Nie lepiej jest z bohaterkami kobiecymi. Emily VanCamp jako ukochana Ben Hura wypada wyjątkowo blado, zaś odgrywająca rolę typowej femme fatale Lucía Jimenez właściwie tylko się rozbiera.
Wątki religijne? Zupełnie zepchnięte na margines.
Podsumowując: bardzo słaby film. Szkoda czasu na oglądanie. Lepiej sięgnąć po klasyka z Charltonem Hestonem lub po powieść Lewisa Wallace'a. Oba filmy są jej ekranizacjami.
*
Tekst z cyklu ABC filmu biblijnego
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.