Nie zabijajcie mojego zabójcy

„Chcę mieć pewność, że moja śmierć nie spowoduje wykonania kary głównej na jakiejkolwiek innej ludzkiej istocie” – napisał ks. René Wayne Robert. Amerykański franciszkanin przez lata pomagał więźniom. Być może po śmierci uratuje jeszcze jednego bandytę.

Reklama

Znajomych zaniepokoiła cisza w eterze. 10 kwietnia 2016 r. ks. Robert napisał na portalu społecznościowym, że odwiedza centrum medyczne, a potem zamilkł. To było do niego niepodobne. Znajomi mówili, że 71-letni zakonnik zachowuje się jak króliczek Energizera – wszędzie było go pełno, zawsze miał zapał do działania i ciągle wrzucał coś na swój profil na Facebooku. Wszczęto poszukiwania.

W mieszkaniu nie było niepokojących śladów, ale niebieska toyota ks. Roberta zniknęła. Zaledwie pół godziny po wydaniu nakazu poszukiwania funkcjonariusze namierzyli samochód. Za kierownicą siedział 28-letni Steven Murray. Mężczyzna wymknął się policjantom, ale wytropiono go podczas obławy z wykorzystaniem helikoptera i psów gończych. Po zatrzymaniu Murray przyznał się do zamordowania ks. Roberta. Zapytany, gdzie ukrył zwłoki, wskazał kilka miejsc. W tym to prawdziwe.

Niebezpieczny człowiek

Ks. Robert często spotykał się z ludźmi podobnymi do Murraya. Od lat pomagał prostytutkom, narkomanom i osobom zwolnionym z więzienia. Przyjaciele wspominali, że potrafił wychodzić do potrzebujących w środku nocy i dawać im pieniądze. „Robię to, co każe mi zrobić Bóg” – odpowiadał, gdy przestrzegano go przed niebezpieczeństwem. Swojego zabójcę poznał prawdopodobnie przez jedną z kobiet, której udzielał pomocy. Miała ona radzić księdzu, żeby trzymał się z daleka od Stevena Murraya.

Jak powiedział mediom przyjaciel księdza David Shoar, Murray na 4 dni przed zdarzeniem wyszedł z aresztu. Przebywał tam przez prawie rok za prowadzenie samochodu pomimo cofniętego prawa jazdy. Miał jednak na sumieniu poważniejsze przestępstwa. Po raz pierwszy trafił do więzienia już jako nastolatek. Włamywał się do domów, zażywał narkotyki, a podczas zatrzymania znaleziono u niego kilka sztuk broni, w tym karabin z lunetą. Prawdopodobnie broń była kradziona.

Duch Franciszka

Richard Wayne Robert urodził się w 1944 r. w Nowym Jorku. Jako trzylatek został adoptowany. Jego młodsza siostra, Debbie Bedard, opowiada, że kiedy pierwszy raz w życiu zabrano go do kościoła, pokazał ręką księdza i powiedział, że chce iść razem z nim. Mając 18 lat, wstąpił do zakonu franciszkanów. Przyjął imię René. Utrzymał bliski kontakt z rodziną. Lubił zabierać siostrzeńców do kina. Na zdjęciu z tych czasów widzimy uśmiechniętego mężczyznę z wąsem, w ciemnym habicie. Na fotografiach z późniejszych czasów zakonnik ma na sobie kolorową stułę albo koszulkę zachęcającą do oddawania krwi.

Znajomi śmiali się, że brat Robert przypomina naukowca żyjącego z głową w chmurach. Ciągle czegoś zapominał. Wyróżniał się przy tym łagodnym charakterem. Żył – zgodnie z franciszkańską regułą – skromnie. Niezależnie od pogody chodził w sandałach. Jego wiary nie zachwiała śmierć matki. – Zerwałam kontakt z Panem, bo byłam zła, że moja matka cierpi na raka – wspominała to wydarzenie Debbie. – Ale on pomógł mi zrozumieć, że jej śmierć nie była winą Boga. Mówił: „Pewnego dnia znowu ją zobaczysz”.

Po pewnym czasie podjął pracę w szkole dla niewidomych i niesłyszących na Florydzie. Chodziło do niej 600 uczniów. Brat René uczył ich religii, ale widział, że podopiecznym brakuje księdza, który mógłby ich wyspowiadać. Choć adepci szkoły byli katolikami, chodzili czasem na nabożeństwa do kościołów innych wyznań, jeśli trafiał się tam ktoś znający język migowy.

Po dłuższym namyśle brat René znalazł rozwiązanie – sam wstąpił do seminarium. Przyjaciele uznali to za szaleństwo – kapłan nie tylko ciągle zajmowałby się uczniami, ale jeszcze musiałby pracować w parafii. On jednak dopiął swego. W 1989 r. przyjął święcenia. Cztery lata później stanął przed dylematem. Jego zakon opuszczał parafię św. Sebastiana. Ks. Robert posługiwał tam, dzięki czemu miał blisko do szkoły, w której pracował. Jeśli wyjechałby razem z braćmi, musiałby zostawić niesłyszące dzieci. Pozostanie w parafii oznaczało rozstanie z zakonem, do którego należał od 18. roku życia. Ostatecznie ks. Robert zdecydował się na to drugie. Został ze swoimi podopiecznymi. Pracował z opuszczonymi aż do dnia, w którym wsiadł do samochodu ze Stevenem Murrayem.

Według prokuratury Murray namówił przyszłą ofiarę na podróż, twierdząc, że chce odwiedzić swoje nastoletnie dzieci. Ks. Robert zgodził się użyczyć mu samochodu i pojechać razem z nim. Zabójca skierował się w stronę niezamieszkanych okolic. Sterroryzował swojego pasażera i kazał mu wejść do bagażnika. Po pewnym czasie wyciągnął go stamtąd i zastrzelił. Ciało porzucił w lesie, niedaleko drogi. Było w takim stanie, że po odnalezieniu identyfikowano je po zębach.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11

Reklama